Aleatha

Pełna wersja: "Oblicza Ūrshalīm"
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Opowiadanie, które wrzuciłam wcześniej, w pewnym sensie się spodobało, więc w ramach eksperymentu wrzucam coś z drugiego końca spektrum mojej twórczości. Coś bliższego mojej makabrycznej skłonności do rozprawiania się z bohaterami, a dalszego od klimatu mdłych romansów. Ponownie jest to opowiadanie pisane na konkurs (tym razem pomyślniej rozstrzygnięty). Dodatkowo jest to rodzynek i eksperyment pod względem językowym -- normalnie nie posługuję się takim stylem, ale pisałam to incognito i musiałam jakoś się zamaskować.

Klimat odpowiada serii Assassin's Creed, chociaż fabuła i postacie są całkowicie moje, zatem nieznajomość universum AC absolutnie nie przeszkadza w odbiorze. O ile nie znajdzie się tu jakiś zagorzały fan-historyk rozmiłowany w okresie III krucjaty (high five!), bo dla takich tekst może być średnio zjadliwy pod względem przedstawionego wizerunku Nizarytów. Jeśli ktoś taki się znajdzie, to... oj tam, oj tam Tongue

Jedziemy!


"Oblicza Ūrshalīm"

Nad Ūrshalīm unosiła się matowa łuna żółtoszarego pyłu. Lejący się z bezchmurnego nieba żar nagrzewał i osuszał ziemię, której drobinki wzbijały się w powietrze nawet przy słabych podmuchach wiatru. Każdy krok sprawiał, że kurz osiadał na butach i ubraniach.
Stojące wysoko na niebie słońce zdawało się wypalać wszystko. Wielu doszukiwało się w tym znaku, że tocząca się na Ziemi Świętej wojna egipskiego sułtana Salah ad-Dina i angielskiego króla Ryszarda Lwie Serce obdarła ją z resztek świętości i przemieniła w gorejący przedsionek piekła.
Może i gdzieś dalej, za murami miasta, na otwartej przestrzeni, mogłoby się to wydawać właściwe. Trudno jednak było uwierzyć w boży gniew i karę, gdy przebywało się w trzewiach wielkiego Ūrshalīm.
Miasto tętniło życiem.
Oszałamiało mieszaniną zapachów piżmowych pachnideł i żywicznych kadzideł, cytrusów, anyżu, drewna cedru i jałowca, olejku sandałowego, słodkich daktyli i fig, majeranku, kolendry, kminu i przypraw wschodnich.
Budynki wzniesione z kamienia lub suszonej, sino-żółtej cegły, zdobione były misternie rzeźbionymi arabeskami, jaskrawą glazurą lub pachnącym kwieciem. Szerokie ulice nieustannie przemierzali śpieszący do swych spraw ludzie, tworzący rzekę mieniącą się wzorzystym syryjskim adamaszkiem, barwionym jedwabiem i połyskliwym atłasem. Wokół rozbrzmiewał radosny gwar mieszkańców, handlarzy, podróżników i pielgrzymów, ludzi wszystkich nacji i wszystkich języków świata.
Kalejdoskop zapachów, barw, kształtów i dźwięków układał się w dynamiczną, ale harmoniczną całość. W pewnym momencie ów pozorny porządek został zakłócony.
Zza kwiecistego klombu wychyliła się ostrożnie umorusana dziewczyna, ubrana w brudną, płócienną koszulinę, stare spodnie i rozpadające się trzewiki. Wbiła łowcze spojrzenie w bogato odzianych przechodniów. Przez jakiś czas szacowała i porównywała zamożność mieszczan z ich potencjalną ofiarnością, po czym wybrała swój cel. Szybko wychynęła ze swojej zacienionej kryjówki i podbiegła do ewidentnie wysoko urodzonej muzułmanki, noszącej błękitny hidżab i zakrywający twarz nikab. Znad muślinowej tkaniny błyszczały piękne oczy kobiety, mocno podkreślone kohlem.
— O, łaskawa pani! — zatrajkotała żebraczka. — O, dobra pani, dopomóż! Jestem biedna, dziatwa moja głoduje, nie mam czym jej i siebie wykarmić!
Początkowo zdziwione spojrzenie muzułmanki szybko powróciło do wcześniejszej obojętności. Nie odzywając się ani słowem, spróbowała ominąć nędzarkę. Towarzyszące jej dwie skromniej ubrane kobiety niczym cienie podążyły za nią.
Żebraczka była jednak na tyle doświadczona, by nie godzić się z początkowym fiaskiem.
— Dobra pani — zatrajkotała nieco głośniej, ponownie zachodząc drogę kobietom. — W imię litościwego Boga, błagam o łaskę. Jeden twój przychylny gest uratuje od głodu mnie i moją rodzinę!
— Odejdź — powiedziała lodowatym tonem zamożna mieszczanka i po raz kolejny spróbowała ominąć łachmytę. Ta jednak wciąż nie chciała dać za wygraną.
— Łaskawa pani — rozpoczęła trzecie podejście, błagalnie wyciągając ku muzułmance umorusane ręce.
Okazało się to poważnym błędem. Wysoko urodzona dama cofnęła się gwałtownie z zasięgu ramion żebraczki, jakby sam jej dotyk mógł zarażać trądem. Stawiając nieostrożny krok wpadła na przechodzącą obok służkę, niosącą smukły, gliniany dzban z arakiem. Naczynie wysunęło się z palców potrąconej kobiety, a jego zawartość chlusnęła wprost na bogaty strój muzułmanki. Wszystkie uczestniczki zdarzenia krzyknęły jednocześnie: dama z zaskoczenia, służąca ze złości, a żebraczka i świta wysoko urodzonej z przerażenia.
Tłum wokół przystanął na chwilę, po czym zakotłował się, bo każdy chciał znaleźć dogodne miejsce do obserwowania całej sceny. Drużki rzuciły się ku oblanej trunkiem kobiecie, by oczyścić jej odzienie. Służka z dzbanem początkowo chciała skierować swój gniew w osobę, która ją potrąciła, lecz widząc, z kim ma do czynienia, zaczęła krzyczeć na nędzarkę. Dopiero to pozwoliło tej ostatniej otrząsnąć się z pierwszego szoku. Nie czekając, aż ktoś zrobi z niej kozła ofiarnego, odwróciła się z zamiarem zanurkowania w ciekawski tłum.
Nie była jednak dość szybka. Gapie przed nią akurat rozstępowali się, by przepuścić czterech saraceńskich strażników zainteresowanych zbiegowiskiem.
Trzej spośród żołnierzy nosili pikowane kaftany sięgające im do kolan i skórzane nagolenniki. Ich głów nie osłaniały żadne hełmy, lecz proste turbany wiązane z barwionej bawełny. Dwaj z nich byli krzepkimi wojownikami w sile wieku, trzeci za to młodzianem, który dopiero niedawno osiągnął wiek męski.
Prowadził ich postawny, czarnowłosy mężczyzna, niewątpliwie najwyższy rangą. Jego korpus okrywał błyszczący pancerz kolczy o drobnym, perskim splocie, zaś uda i ramiona ochraniały folgi nitowane do skórzanych elementów przymocowanych rzemieniami do dżuaszanu. Nosił błyszczący szolom z tulejką, lecz bez kity, za to ze skórzanym przykarczkiem. Srogiego wyglądu nadawała mu gęsta, krótko przystrzyżona broda i gniewnie zmrużone oczy.
Dowódca patrolu szybko omiótł spojrzeniem miejsce zdarzenia. Uśmiechnął się paskudnie, gdy dostrzegł żebraczkę, lecz niemalże natychmiast spoważniał, widząc kobietę w kosztownych szatach.
— Pani — wyprostował się jak struna, rozpoznając żonę jednego z emirów armii Salah ad-Dina. — Pozwól przydzielić sobie eskortę, która odprowadzi Cię do posiadłości.
Kobieta skinęła nerwowo głową, co można było dostrzec tylko dzięki nieznacznemu ruchowi muślinowego hidżab. W międzyczasie nędzarka próbowała niepostrzeżenie wtopić się w krąg gapiów, ale jeden z saraceńskich strażników złapał ją w porę i przytrzymał, gdy dowódca oddelegował innego ze swoich ludzi, by odprowadził muzułmankę z miejsca zdarzenia. Ostatni z żołnierzy zaczął pokrzykiwać, by rozpędzić zbierających się ciekawskich. Ludzie niechętnie przyjęli takie nagłe zakończenie całej awantury, ale z ociąganiem ruszyli do swoich zajęć.
Oficer odwrócił się ku przytrzymywanej przez strażnika kobiecie.
— Miejsce takich jak ty jest pod murami, krzyżowska kurwo! Ostatnim razem chyba jasno dałem ci to do zrozumienia.
— Mam prawo być w tym mieście! — odszczeknęła się żebraczka w nagłym przypływie szaleńczej odwagi. Stała całkiem bezbronna naprzeciw uzbrojonego mężczyzny, który mocą prawa mógł z nią zrobić wszystko. O ile da mu ku temu pretekst. — Salah ad-Din nie zabronił chrześcijanom...
— Zamilcz! Niedługo razem z naszym sułtanem wypędzimy wszystkie niewierne psy z tej ziemi.
— Jeszcze zobaczymy! Jeruzalem wróci do Królestwa! A wtedy wasze trupy znów będą się wznosić za murami na stosach wyższych od waszych domów!
— Ty dziwko! — krzyknął saracen, unosząc rękę, by uderzyć kobietę. Przytrzymujący ją strażnik uniemożliwił jej uchylenie się przed wymierzonym policzkiem. Gdyby nie jego silne ramiona, pewnie zwaliłaby się na wysłużony bruk. Jej głowa opadła na ramię, włosy zasłoniły twarz.
— Jeśli jeszcze raz... — zaczął dowódca patrolu, grożąc żebraczce zaciśniętą gniewnie pięścią, ale nie było mu dane skończyć.
Kobieta niespodziewanie wyprostowała się i splunęła mu prosto w oczy śliną zmieszaną z krwią.
Oficer gwałtownie cofnął się o pół kroku i uniósł dłoń, by wytrzeć twarz.
Młody strażnik, który dotychczas stał na uboczu i pilnował, by nikt z przechodniów nie interesował się zbytnio całym zdarzeniem, z niedowierzania aż otworzył usta. Nie spodziewał się, że kobieta okaże się aż tak szalona i bezmyślna. Sama wydała na siebie wyrok, choć chyba wciąż tego nie rozumiała, bo na jej twarzy nadal rysował się wyraz wariackiej odwagi. Szybko jednak zniknął, gdy opluty saracen w mgnieniu oka postąpił krok do przodu i z całej siły uderzył ją w bok głowy.
Strażnik, który dotychczas trzymał nędzarkę w żelaznym uścisku, puścił ją, pozwalając, by bezwładnie osunęła się na ziemię. W pierwszej chwili mogło się wydawać, ze kobieta straciła przytomność, ale gdy wciąż leżąc bez ruchu, wydała z siebie głuchy szloch, stało się jasne, że to dopiero początek. Trafiła na zbyt doświadczonego oprawcę, który wbrew pozorom, nie dał się do końca wyprowadzić z równowagi. Gdy pochylał się nad kobietą, na jego twarzy widać było zimną wściekłość, która miała się okazać groźniejsza od bezmyślnej furii.
Następny cios wyrwał z ust żebraczki przeciągły krzyk. Kolejny, wrzask przechodzący w godny politowania płacz. Dalsze powodowały już tylko coraz bardziej żałosne skrzeki.
Bruk zabarwił się rozbryzgami krwi.
Dwaj strażnicy odwrócili się plecami do całego zajścia. Całą uwagę próbowali skupić na rzece mieszczan, którzy widząc, co sie dzieje, odwracali głowy i przyspieszali kroku. Milkli i umykali czym prędzej, nie chcąc narażać własnej skóry. Zdawało się, że nad ulicą zawisł całun ciszy, wewnątrz którego jedynym słyszalnym dźwiękiem były przytłumione odgłosy razów wymierzanych kobiecie.
Młody żołnierz zacisnął dłoń na rękojeści bułatu wciąż tkwiącego w pochwie, aż zbielały mu knykcie. Nie wiedział, czy bardziej dławi go poczucie, że czyny jego dowódcy wcale nie są zgodne z prawem Salah ad-Dina i samego Allacha, czy też jego własna bezsilność wobec tego poczucia. Rzucił nerwowe spojrzenie na swego starszego towarzysza, który od lat służył w straży, ale twarz Makina nie zdradzała żadnych emocji. Przypominała bardziej do cna obojętną maskę, niż ludzkie oblicze.
Po chwili nachalny wzrok młodzieńca ściągnął w końcu uwagę strażnika. Wojak bez słowa wzruszył ramionami, jakby makabra dziejąca się za ich plecami w ogóle go nie dotyczyła. Lub jakby chciał dać młodszemu towarzyszowi dobrą radę: „Nawet o tym nie myśl, Faruq. Nawet o tym nie myśl, bo skończysz jak ona”.
Wymiana spojrzeń strażników była na tyle krótka, iż byli przekonani, że nikt jej nie zauważył. Okazało się to jednak nieprawdą. Chwila nieuwagi wystarczyła, by do Makina niepostrzeżenie zbliżył się od tyłu szczupły mężczyzna. Nie nosił żadnej metalowej czy watowanej osłony, tylko jasne i niemiłosierne zakurzone szaty z gęsto tkanego materiału. Szeroki skórzany pas, obciążony przytroczoną bardziej z tyłu niż z boku niepozorną pochwą, przytrzymywał czerwoną tkaninę przewiązaną na wysokości talii. Twarz człowieka ukryta była pod białym kapturem i szarą kefiją.
Żaden ze strażników nie zorientował się na czas, co się dzieje.
Zamaskowany mężczyzna ruchem szybszym od mgnienia oka owinął prawą rękę wokół gardła starszego wojaka i gwałtownie przyciągnął go ku sobie, nie pozwalając mu nawet krzyknąć. Jednocześnie cofnął lewe ramię, jakby szykował się do zadania ciosu nieuzbrojoną ręką. Dopiero gdy nieznacznym ruchem nadgarstka wysunął ze skórzanego karwasza cienkie ostrze o długości trzeciej części draa, Faruq zorientował się, z kim ma do czynienia.
— Asasyn! — krzyknął i rzucił się na przeciwnika, wyszarpując z pochwy zakrzywiony bułat. Zareagował za późno.
Zabójca wprawnym ruchem wbił ostrze w kark Makina. Wąska klinga przeszła na wylot, rozpłatawszy skórę, ścięgna i główne naczynia nieco ponad obojczykiem. Krew chlusnęła na pikowany kaftan strażnika, gdy ten osunął się na kolana, charcząc upiornie i sięgając drżącymi dłońmi ku ranie.
Krzyk Faruqa zaalarmował oficera. Mężczyzna błyskawicznie podniósł się znad zmaltretowanej kobiety i chwycił za broń. Asasyn tymczasem bez trudu odparł atak młodzieńca i powalił go na ziemię, jeszcze zanim dobył prostego miecza, lżejszego od oręża większości krzyżowców, lecz wyglądem zdradzającego swe iberyjskie pochodzenie. Dowódca uniósł bułat nad głowę, zasłaniając się przed pierwszym ciosem zabójcy. Damasceńska i toledańska stal zadźwięczały doniośle.
Dopiero ten odgłos zaalarmował przechodniów. Ktoś wskazał walczących palcem, przywołując uwagę tłumu. Jakaś kobieta zaczęła przenikliwie krzyczeć na widok martwego ciała Makina tkwiącego w rozrastającej się kałuży krwi. Niektórzy zaczęli uciekać w panice, inni zbliżyli się z chorą ciekawością, zahipnotyzowani błyskami kling i żądni widoku mordu.
Faruq nieporadnie zaczął gramolić się z ziemi, zszokowany tym, jak łatwo napastnik dał radę go powalić i to nie będąc uzbrojonym w długie ostrze. Gdy jednak przyjrzał się toczonej walce, oniemiały zastygł na kolanach.
Asasyn raz po razie atakował najwyższego rangą saracena. Tańczył, zwodził i mamił przeciwnika płynnymi ruchami podobnymi do ruchów rozjuszonej kobry. Bez ciężkiego uzbrojenia znacznie przewyższał oficera pod względem szybkości i zręczności. Faruq nie byłby w stanie przewidzieć, a co dopiero zareagować na jego gwałtowne ataki, za to jego dowódca, mimo że sapał i stękał, to bronił się zawzięcie, wykorzystując swe wieloletnie doświadczenie. Jego defensywa była póki co skuteczna, choć nie mogło być mowy o żadnym kontrataku. Młody strażnik w myślach zaczął wychwalać swojego przełożonego, że ten tak wprawnie radził sobie w walce, lecz chyba zrobił to nie w porę.
Mężczyzna nie wziął pod uwagę, że miecz nie jest najgroźniejszą bronią asasyna. Zabójca mocniej wyprowadził cios, zmuszając przeciwnika do silniejszego odepchnięcia brzeszczotu własnym orężem, przez co na moment odsłonił się z prawej. Zamaskowany wojownik wykorzystał to błyskawicznie. Trzymając dla niepoznaki lewą rękę nieco z tyłu, szarpnął nadgarstkiem, uruchamiając mechanizm ukrytego ostrza, po czym z rozmachem wbił wąską klingę w bok przeciwnika, bez problemu dziurawiąc słabszą w tym miejscu kolczugę. Jasnoczerwona krew trysnęła na białe szaty asasyna.
Saracen zacharczał, a po chwili zapluł się krwią i osunął na już wcześniej zachlapany posoką bruk. Z tłumu rozległy się krzyki przerażenia i podniecenia. Kolejni mieszkańcy Ūrshalīm rzucili się do ucieczki i na miejscu zostało już tylko niewielu gapiów utrzymujących bezpieczny dystans względem zabójcy.
Asasyn nie czekał, aż ciało jego przeciwnika legnie na ziemi. Rzucił się ku zmaltretowanej żebraczce, która od dłuższego czasu nie dawała znaków życia. Przykląkł przy kobiecie i delikatnie ujął w dłonie jej głowę. W miejscu nosa miała krzepnącą breję niemalże czarnej krwi. Jej policzki znaczyły głębokie rany od nabijanych żelazem rękawic. Zmiażdżona i wgnieciona kość łuku brwiowego uciskała i raniła niewidoczną gałkę oczną, przez co prawą część twarzy pokrywał klejący śluz.
— Dobry ojcze... — wyszeptał asasyn, wstrząśnięty widokiem zmasakrowanej kobiety.
Faruq siedział jak sparaliżowany wciąż w tym samym miejscu, przerażony tym, co przed chwilą rozegrało się na jego oczach. Niemniej jednak na dźwięk głosu zabójcy sapnął ze zdziwienia.
Zaalarmowany tym asasyn zerwał się nagle. Niczym kierowane instynktem zwierzę rzucił się ku młodemu strażnikowy, szykując się do zadania śmiercionośnego ciosu ukrytym ostrzem.
— Litości! — zawył nieco płaczliwie Faruq, zasłaniając się rozpaczliwie rękoma. Poczuł, jak gwałtownym szarpnięciem zabójca chwycił go za kaftan na piersi, i serce podskoczyło mu do gardła. — Litości — mimowolnie wyszeptał, tym razem ledwo słyszalnie. Dopiero gdy w uszach zadzwoniło mu kolejne uderzenie jego serca, zdał sobie sprawę, że wciąż żyje i że nie padł zabójczy cios.
Powoli opuścił rozdygotane ramiona i uniósł wzrok.
Tuż przed sobą zobaczył zasłoniętą kefiją twarz asasyna, a w tle wzniesioną rękę i zakrwawione ostrze gotowe zabrać kolejne życie. Tym, co najbardziej przykuło uwagę młodego strażnika, były ciemne oczy zabójcy, po raz pierwszy doskonale widoczne spod białego kaptura. A raczej wylewające się z nich wahanie i niepewność, zmieszane ze złością i wyrzutem kierowanym nie wiedzieć czy przeciwko saracenowi, czy przeciwko własnym wątpliwościom.
Przez krótką chwilę obaj mierzyli się wzrokiem, tocząc swoją własną walkę i jednocześnie zawierając niemy pakt łamiący wszystko, w co dotychczas wierzyli. Zabójca drgnął i opuścił nieco ostrze z zamiarem wstania.
Szczęk spuszczanej cięciwy i świst strzały zlały się w jeden dźwięk, który na opustoszałej ulicy zdawał się hukiem wodospadu. Asasynem wstrząsnęło nagłe szarpnięcie. Ze stłumionym stęknięciem poleciał w przód, wprost na zaskoczonego Faruqa. Strażnik odruchowo przytrzymał go, po czym dostrzegł szaropiórą lotkę strzały wbitej głęboko ponad łopatką jego niedoszłego zabójcy. Szybko uniósł głowę, próbując dostrzec łucznika, który ewidentnie strzelał z wysokości dachu. Po chwili zobaczył smukłą sylwetkę ponownie dobywającą strzałę z kołczana zawieszonego na plecach.
— Nie! Stój! — krzyknął Faruq, nie zdając sobie sprawy z tego, co właściwie czyni.
Strażnik bez wysiłku wyprostował pochylonego asasyna, ściągając mu jednocześnie kaptur z głowy. Zakrwawiona chusta zsunęła się przy gwałtownym szarpnięciu spowodowanym trafieniem strzałą.
Patrzył na twarz zabójcy z owianego tajemnicą bractwa budzącego grozę w całym Lewancie i nie mógł otrząsnąć się z szoku, że ten jest ledwo kilkunastoletnim wyrostkiem, młodszym od niego samego. Nie mógł uwierzyć, że ktoś w jego wieku posiada już takie wielkie umiejętności, za to błyskawicznie zrozumiał, że żyje tylko dzięki młodzieńczym oporom przed zadaniem śmierci wrogowi, którego pokonał strach.
Asasyn miał wyraźne problemy ze skupieniem wzroku na jednym punkcie, z kącika jego ust sączyła się krew, a ciałem wstrząsały dreszcze. Saracen zdał sobie sprawę, że rana zadana przez łucznika była śmiertelna.
— Uciekaj — wyszeptał zabójca, kierując mętniejący wzrok ponad ramieniem strażnika.
Faruq nie zrozumiał, o co mu chodzi. Nie wiedział, czemu miałby uciekać i przed czym. Pomyślał nawet, że konający zaczął po prostu majaczyć z bólu, lecz po chwili usłyszał tupot nadbiegających ludzi.
Ulicą nadciągał kolejny patrol liczący pięciu strażników. Ich dowódca fachowym wzrokiem omiótł miejsce zdarzenia, licząc trupy.
Żebraczka, Makin, oficer. I asasyn spoczywający na kolanach nietkniętego Faruqa.
— Co tu się stało? — zagrzmiał, podchodząc gniewnym krokiem do ocalałego strażnika.
Młodzieniec nie zdążył mu odpowiedzieć.
— Zdrajca!!! — Ulicą poniósł się krzyk nadbiegającego łucznika. Żołnierz był czerwony ze złości i nawet nie zadał sobie trudu, by poprawić osuwający mu się na czoło turban. — Tchórz, życia niegodny! Skomlał o litość i dogadał się z przeklętym heretykiem!
Faruq chciał z początku obnieść się świętym oburzeniem, lecz zanim otworzył usta, za gardło ścisnęło go przerażające poczucie, że łucznik mówi prawdę. Przecież tak właśnie było.
Nie powiedział nic.
Nowoprzybyli strażnicy z obrzydzeniem popatrzyli na swojego niedawnego towarzysza. Osądzili go już. Skazali.
— Zdrajca niegodny ani służby u Salah ad-Dina, ani życia w ogóle! — wciąż pieklił się łucznik.
— Skoro tak dobrze wszystko widziałeś z góry, czemu nie zareagowałeś wcześniej?! — krzyknął nagle Faruq w przypływie desperackiej złości.
— Śmiesz mi coś zarzucić, tchórzu?! — Dłoń strzelca spoczęła na rękojeści sztyletu zatkniętego za pas.
Młody strażnik odruchowo sięgnął po swój lśniący, niezabrudzony krwią bułat leżący na ziemi.
— No chodź, zaprzańcu!
Faruq zerwał się błyskawicznie, strącając ciało asasyna. Zdążył zrobić ledwo dwa kroki, zanim dowódca patrolu nie zaszedł mu drogi. Zanim udało mu się chociaż unieść broń, oficer wbił mu dobyty wcześniej ukradkiem puginał precyzyjnie między żebra. Nieopisany ból ogarnął młodzieńca. Jego ostatnią myślą było to, że zachował się równie szalenie i bezmyślnie, co nieszczęsna żebraczka. Potem zapadła lita ciemność i świat się skończył.

Ze szczytu niedalekiego minaretu z krzykiem zerwał się wielki, brązowy orzeł. Zatoczył krąg wokół strzelistej wieży i łagodnie skierował się ku południowej bramie w biedniejszej dzielnicy.
Nad Ūrshalīm unosiła się matowa łuna żółtoszarego pyłu. Lejący się z bezchmurnego nieba żar nagrzewał i osuszał ziemię, której drobinki wzbijały się w powietrze nawet przy słabych podmuchach wiatru. Każde uderzenie skrzydeł wymagało nieopisanego wysiłku.
Miasto zionęło śmiercią.
Odrzucało mieszaniną odoru ludzkich i zwierzęcych odchodów, płynących rynsztokami pomyj, potu i krwi, zgniłych i poniewierających się odpadków.
W zaułkach czaiły się szumowiny gotowe zadźgać i okraść każdego, kto chociaż nieznacznie przewyższa ich majętnością. Brudne i wygłodzone dzieci wygrzebywały resztki jedzenia z rynsztoków lub kradły ze straganów, ryzykując w najłagodniejszym wypadku utratą dłoni. Obłąkańcy krążyli po ulicach, walcząc ze światem, który odebrał im rozum i zmysły.
Kalejdoskop zazdrości, głodu, strachu i nienawiści układał się w niezmienny chaos. Nic nie było w stanie zakłócić tego stanu.
Opierał się na ludzkiej naturze, na najbardziej stałej rzeczy na świecie.
Cóż, w oczekiwaniu na autobus chwyciłem za telefon i przebrnąłem przez mordęgę, jaką było czytanie... Mordęgą spowodowaną wielkością wyświetlacza, bo do samego tekstu zastrzeżeń mam naprawdę niewiele Happy W gruncie rzeczy wyłapałem ich kilka ale zapomniałem już, ponieważ minęło jakieś piętnaście godzin... Niemniej:


Cytat:Zabójca mocniej wyprowadził cios, zmuszając przeciwnika do silniejszego odepchnięcia brzeszczotu własnym orężem, przez co na moment odsłonił się z prawej.

Czekaj co? - brakuje mi "przez to TEN na moment odsłonił się z prawej". Można się zgubić i pomyśleć, że to asasyn odkrył się na atak.

Cytat: Niczym kierowane instynktem zwierzę rzucił się ku młodemu strażnikowy, szykując się do zadania śmiercionośnego ciosu ukrytym ostrzem.
Mała literóweczka, strażnikowi.

Nic więcej nie pamiętam i nie mam zbytnio czasu, żeby przejrzeć tekst w wyłowieniu takich robaczków, ale... Podoba mi się. Przywołał do mnie obrazy widziane w Assassin's Creed, bo zgaduję, że to właśnie tą grą się inspirowałaś Smile Postaci nieco kuleją i czasem wydają się być jałowe, ale zdecydowanie mocnym punktem opowiadania jest zakończenie - sześć akapitów wgniotło mnie w krzesło, zdecydowanie genialnym zabiegiem jest powtórzenie akapitu z rozpoczęcia. Moar!
Zgodzę się z Matem powtórzenie akapitu z rozpoczęcia, jest niesamowite! Laugh Całe opowiadanie jest dla mnie niesamowite, masakruje banie, a takie lubię Tongue Opisy zarówno miejsc, jak i akcji są bogate, a ten ostatni kawałek o naturze ludzkiej jest idealnym podsumowaniem i oddaje to co często sama myślę. Poza tym nawiązanie do jednej z moich ulubionych gier <3 ogólnie propsy ^^
@Matpollo:
Dzięki za wyłapanie literówek. Kilka takich rzeczy zawsze się prześlizgnie przez korektę. Co do inspiracji, to dobrze zgadujesz. Nawet wspomniałam o tym w pierwszym fragmencie posta poprzedzającym sam tekst Smile Postacie nie są barwne, gdyż to miał być krótki tekst na konkurs. Wprowadzenie wielowymiarowości wszystkich bohaterów zajęłoby wiele miejsca, i nie wiem czy byłoby to ważne z punktu widzenia przekazywanej myśli końcowej.

Powtórzenia w tym stylu to jeden z moich ulubionych zabiegów. Dosyć często to stosuję. Cieszę się, że się podobało Smile

@Suzan:
Dzięki za miłe słowa. Też swojego czasu byłam fanką AC i mam na koncie kilka fanfików na podstawie tej gry. Jeśli masz ochotę poczytać, to daj cynk Smile