Aleatha
To My. - Wersja do druku

+- Aleatha (http://aleatha.tysian.pl)
+-- Dział:
Sesje RPG
(http://aleatha.tysian.pl/forumdisplay.php?fid=1)
+--- Dział: To My (http://aleatha.tysian.pl/forumdisplay.php?fid=30)
+--- Wątek: To My. (/showthread.php?tid=48)

Strony: 1 2 3 4


RE: To my. - Matpollo - 01-14-2013

- Cóż, chyba nic więcej. - Mat uśmiechnął się kiedy dochodził już do ogniska. - To wystarczająco dobra sztuczka - a przy okazji, bardzo użyteczna.
- Cieszę się. - Uśmiechnęła się Cerxina.
Przystąpili do posiłku, a wkrótce zasnęli. Konie były uwiązane niedaleko nich.


RE: To my. - Hamish - 02-18-2013

[Obrazek: ryt.gif]

Późnym wieczorem, tego dnia, kiedy młodzi podróżni opuścili tereny wsi, do karczmy zawędrował szary jegomość, o dość posępnej aparycji. Ta noc była sucha, aczkolwiek chłodna, toteż okutana grubym szalem twarz przybysza była całkowicie niewidoczna. Spod ronda wysokiego kapelusza wyzierało przenikliwe, palące wszystko na swej drodze spojrzenie. Mężczyzna rozejrzał się po izbie. Dookoła widać było jedynie kilkoro dopijających swe piwa wieśniaków a także jednego czy dwóch miłośników tulenia kamieni brukowych.
Karczmarz zawiesił na gościu swoje nieprzytomne spojrzenie. Mógłby przysiąc, że kiedyś spotkał się z podobną postacią, może nie oko w oko, ale z całą pewnością gdzieś o tych typach słyszał. Obserwowany mężczyzna był średniego wzrostu, gruby płaszcz nie pozwalał jednoznacznie ocenić budowy jego ciała. Szczegół, który od razu przykuwał wzrok każdego, to dość osobliwy kapelusz - wysoki, jakby szpiczasty, ale ten szpic został ścięty i górę nakrycia głowy zakończono na płask; cylindryczna, zwężająca się ku górze część spięta była klamrą, za którą zatknięto pióro - karczmarz nie potrafił stwierdzić, który ptak podzielił się swoją własnością z przybyszem. Rondo kapelusza było dość szerokie, rzec by można, że skrywało pod sobą niemalże całą postać, którą osłaniać miało za cel. Niebywałe nakrycie głowy wykonane było z ciemnej, garbowanej skóry, prawdopodobnie z wołu, grubo lamowanej. Wędrowiec odziany był także w długi, zamszowy płaszcz, w kolorze ziemistym. Płaszcz ten był tak długi, że jego końcówka majtała się po podłodze. Więcej szczegółów karczmarz nie dopatrzył, ponieważ nieznajomy go zagadnął:
- Szukam młodego łowcy. Długie, ciemne włosy, zielonkawe ciuchy, zapewne miał przy sobie łuk. Był tutaj?
- A czy ja wiem... - odparł bez namysłu gospodarz - Sporo ludzi się tu przewija.
- Być może, być może... Ostatnie słowo przeszło w ustach nieznajomego prawie w szept. Karczmarz poczuł dreszcz, kiedy ostatnia głoska ucichła. - Powiedz mi, czy w tej wsi sporo osób nosi długie, kompozytowe łuki zwiadowców?
- Panie, prostym człowiekiem jestem i nie odróżnię łuku zwyczajnego od tego komposto... kompy... no jak go tam określiłeś...
- Nie irytuj mnie - przerwał przybysz i chwycił poły koszuli szynkarza w odzianą w skórzaną rękawicę dłoń. - Doskonale wiesz, co mam na myśli mówiąc kompozytowy. A może mam ci go naszkicować, na tym twoim tłustym dupsku? Sztyletem?
- P-p-p... panie...
- Nie jestem dla ciebie żadnym panem. Zadałem ci proste pytanie i chciałbym abyś mi na nie odpowiedział. Szukam młodego mężczyzny, łowcy o charakterystycznej dość twarzy, mającego rozpoznawalny łuk na wyposażeniu. Mógł mu ktoś towarzyszyć, ale niekoniecznie, bo często wędruje sam. Muszę się z nim skontaktować. A ty utrudniasz mi zadanie.
Karczmarz potarł się po swojej zadniej części i znalazł w sobie jeszcze resztki odwagi, wymieszanej z głupotą, po czym wypalił:
- A co ja z tego będę miał?
- Co? - spytał zaskoczony przybysz. - Z całą pewnością, obejdzie się bez tatuażu na twoim tyłku. Co więcej, działam z polecania osób, którym nie chciałbyś wejść w drogę... - mówiąc to rozchylił poły płaszcza a oczom karczmarza ukazała się skórzana tunika w rdzawym kolorze, lamowana burgundem, zaś na jej lewej klapie był wyszyty czarną nicią emblemat. Miecz, o fantazyjnej rękojeści, na którego ostrzu ważyły się szale... na lewej widniał napis "Mors", na prawej "Vita". Gospodarz natychmiast zrozumiał, a z jego ust wyrwał się niemalże bezgłośny szept:
- Sądny...
- Tak. Jak dobrze wiesz, za pomoc sądnym, każdy otrzyma wynagrodzenie, odpowiednie dla jego wkładu co do sprawy, którą Sługa Prawa Nocnego się aktualnie zajmuje. Także, jak będzie, ojczulku?
Karczmarz otarł z czoła rękawem pot i wybełkotał:
- T-t-t... tak. Był tu... zatrzymał się... ech... na kilka nocy. Dziś rano wyjechał...
- Sam? - wszedł mu w słowo sądny.
- Tak... eee, to znaczy nie. Czy jeśli powiem coś więcej, to moja... ekhm, nagroda będzie wyższa? - postanowił upewnić się karczmarz.
- Sam o tym zdecyduję. Słucham.
- Było ich dwoje. On i jakaś kobieta. Również młoda. Zwracał się do niej Stokrotko, Czarodziejko... tyle słyszałem.
Przybysz potarł podbródek odzianą w czerń dłonią i wykrzywił usta w grymasie, mającym prawdopodobnie przypominać uśmiech.
- Skąd mam mieć pewność, że nie łżesz, szynkarzu? Od początku coś kręcisz.
- Nie, nie! To prawda. Oto klucz do pokoju, w którym spali. Możesz tam pójść i go przeszukać.
- To nie będzie konieczne. Cóż, jeśli powiesz mi jeszcze gdzie wyruszyli, to zastanowię się nad nagrodą dla ciebie.
Oczy karczmarza rozbłysły chciwością potęgowaną strachem. Przed zemdleniem chroniła go świadomość otrzymania nagrody. Już widział, jak wyposaża gospodę w...
- Karczmarzu! - z zamyślenia wyrwało go warknięcie nieznajomego.
- Już, już mówię. Łucznik mówił coś o jakimś naczelniku i o podróży na zachód. Aaaa zanim wyruszyli to kupili jeszcze ode mnie konia.
Psia kość! Konno... w tym tempie nigdy ich nie dogonię. Zaklął w myśli nieznajomy. Karczmarz nie zwracał na niego uwagi i dalej paplał:
- I byli u miejscowego kowala, kupili chyba groty do strzał...
- Dość, wystarczy. Masz, to za fatygę. I żegnaj. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni.
Przybysz położył na blat żelazną monetę i podążył w stronę drzwi. Gospodarz ujął pieniądz w dłoń i począł mu się bacznie przyglądać. Moneta była dość sfatygowana. Z jednej strony pusta, jakby jej powierzchnię ktoś uparcie pocierał o kamień. Z drugiej wyglądała dokładnie tak samo, z tą tylko różnicą, że wyskrobano w niej jakimś ostrym narzędziem napis "VITA". Karczmarz spostrzegłszy ryt o mało co nie narobił w spodnie. Gdy spojrzał przed siebie, nieznajomego już nie było.
- Żyję... - wyszeptał. - Będę miał co wnukom opowiadać...

***

[Obrazek: judgeshat.gif]

Jeszcze tej nocy pobliska stajnia stanęła w płomieniach. Gdy zdezorientowani podróżni i przyjezdni rycerze ugasili pożar, wśród zgliszcz nie odnaleziono ani jednego końskiego truchła. Można by powiedzieć, że ten, kto podłożył ogień wysprzątał stajnię bardzo dokładnie. Ze zwierząt rzecz jasna. Ku wielkiemu zdziwieniu zgromadzonych, pośród zwęglonych resztek odnajdowały się fragmenty siodeł, popręgi, tu i ówdzie można było spostrzec osmolone miecze, resztki kopii a także ostrza toporów. Drzewce oddały płomieniom najlepsze, co w sobie miały.
Gdyby cała ta zgraja złorzeczących i klnących na czym świat stoi ludzi była choć odrobinę bardziej spostrzegawcza, dostrzegłaby pędzącego na karym rumaku, co koń wyskoczy, jeźdźca. Ale pożar skutecznie odciąga uwagę od wszelkiego dzieła, które toczy się w jego otoczeniu. Nieznajomy doskonale o tym wiedział. Obejrzawszy się za siebie ujrzał zanikającą już w nocnej otchłani wioskę, nad którą ognista łuna rozkładała swoje blado pomarańczowe ramiona. Odwróciwszy głowę w lewo, w kierunku rozległych owczych pastwisk jeździec pożegnał wzrokiem konie, które niechybnie spłonęłyby wraz z budynkiem. Powinni je szybko odnaleźć. - powiedział do siebie w myślach i dźgnął zwierzę ostrogami, aby przyspieszyło. Nie było czasu do stracenia, trzeba się spieszyć. Nie za to im płacą, żeby ktoś inny "osądził" ich cel.
W całej karierze Sądnego nikt jeszcze nie sprzątnął mu zlecenia sprzed nosa. Jednakże w tym przypadku sytuacja była dość niecodzienna. Klient zamówił nie jednego, ale aż siedmiu sądnych. Wszystkich wysłano w pogoni za łucznikiem, jednak tylko on, najstarszy z nich wszystkich, trafił na jego trop. Każdy z sędziów ruszył w inną stronę. Jedni skierowali się w tereny górskie, inni powędrowali na południe, jeden ruszył w stronę Ciepłego Oceanu. Ale tylko on zwlekał. Tylko on czuł, że coś musi być na rzeczy i do samego końca czekał. Obserwował swojego zleceniodawcę z ukrycia, uparcie powtarzając w swojej głowie, że nie jest on do końca z nimi wszystkimi szczery. No bo po co komu aż siedmiu sądnych? Po co ta szopka? Zawsze wystarczał jeden, konkretne i dobrze sprecyzowane polecenie jak dotrzeć do celu i sprawa była załatwiona. A tym razem... coś tu się nie zgadza. I miał rację. Dokładnie ósmej nocy od momentu zawiązania kontraktu, zleceniodawca skontaktował się z celem. To niedorzeczne, ale tak się właśnie stało. Jeździec nie mógł tego zrozumieć, dziesiątki pytań cisnęły mu się na usta, jeszcze więcej zostało niewypowiedzianych.
Zleceniodawca, nazwany przez łucznika Naczelnikiem, poinstruował go aby ten ruszył na zachód. Jak jeździec dobrze pamiętał, żaden z sądnych nie ruszył w tym kierunku. Uznali, że tereny tej marchii są ciągle targane konfliktami, toteż zwiadowca z pewnością nie zapuści się tam. A jednak... co więcej, na rozkaz zleceniodawcy. To należy zbadać.

I teraz mknąc przez mrok nocy, zostawiając za sobą niezliczoną ilość myśli i pytań, w głowie jeźdźca pojawiały się kolejne. Po co mu czarodziejka? Dlaczego zmierzają w kierunku marchii? Dlaczego tak się spieszą, teraz, a zmitrężyli tyle dni w karczmie? I dlaczego zostawiają za sobą tyle widocznych śladów? Przecież każdy głupi kłusownik z powodzeniem by ich wytropił. A on jest łowcą, zwiadowcą... i absolutnie nie dba o to. Jakby ta misja nie była osnuta żadną tajemnicą!
Gdy te pytania obijały się o czaszkę jeźdźca jak serce dzwonu o jego wnętrze, w oddali zamajaczyły sylwetki drzew. Pojedyncze pniaki zaczęły się zagęszczać i po pewnym czasie wjechał do lasu. Zatrzymał konia i zsiadł z niego. Leśny trakt nie był uczęszczany przez konnych. Dookoła lasu biegła ścieżka w sam raz dla jeźdźców, zdecydowanie szybsza, otwarta, idealna dla jadących, totalnie bezużyteczna dla rabusiów. Tą ścieżką podróżowało wielu. Ale lesistą mało kto. A właśnie tutaj, nachylając się nad ziemią, dopatrzył się w majaczącym przez listowie świetle księżyca śladów końskich kopyt. Zdecydowanie za głębokich jak na smukłego, zwinnego konia zwiadowców. To musiała być ta chabeta od karczmarza - pomyślał i natychmiast się podniósł. Odprowadził konia na skraj lasu, odpiął popręg i zrzucił na ziemię siodło. Klepnął rumaka otwartą dłonią w zad, z całych sił, tak, że zwierzę zarżało nerwowo i puściło się w drogę powrotną do wsi, choć zapewne zatrzyma się w jakimś dogodnym miejscu, na mały popas. Nieznajomy zarzucił siodło na bark i przeszedł może ze sto łokci, po czym zatrzymał się i począł rozglądać po koronach drzew. Wypatrzywszy odpowiedni obiekt podszedł do niego i powiesił siodło na najgrubszej, znajdującej się na jego poziomie gałęzi. Mając już puste ręce mógł swobodnie przedzierać się przez gąszcze. Cały czas posuwał się naprzód, wzdłuż ścieżki, nie nią samą, a pod osłoną drzew i krzewów. Nie chciał zostać zauważony. Wiedział, że w tym lesie z całą pewnością łucznik się zatrzymywał, że na pewno odpoczął po długiej i męczącej jeździe. Szczególnie, że podróżował dość powoli. Koń karczmarza nie był przystosowany do dalekich galopów.
Idąc, natknął się na pozostałości po obozowisku, jednak po wstępnych oględzinach doszedł do wniosku, że nie były to ślady, których szukał. Resztki ogniska rozkopano niedbale, nawet nie zalano ich wodą. Dookoła walały się kawałki jedzenia, królicze odnóża, głowy, skórki... Skórki! To nie kłusownicy, z pewnością. Oni zabrali by wszystkie skóry i sprzedali we wsi... tu musieli być...
- Hola! - dał się słyszeć pośród mroku ochrypły głos. - Czyżby się paniczyk zgubił? Może pomożemy wrócić na trakt, za odpowiednią opłatą, oczywiście.
Nieznajomy wytężył wzrok. Oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i niezbyt daleko od siebie, może z kilkadziesiąt łokci, dostrzegł mężczyznę. Był wielki jak tur a w jego łysej głowie odbijały się księżycowe oczka, przedzierające się przez szpary w listowiu.
- Fren, on cię chyba nie słyszał. - przyszedł mu w sukurs towarzysz - Coś mi się zdaję, że jeleń za daleko od drogi odszedł i cały ten las przytępił mu słuch.
- No to powtórzymy raz jeszcze. Słuchaj, ofermo. Dawaj wszystko co masz, bo widzę, że jasno się nie wyraziliśmy, albo masz we łbie owies. Nie stawiaj oporu. Jest nas zbyt wielu, - mówiąc to wydał z siebie przeciągły gwizd i zza drzew wychynęło jeszcze trzech mężczyzn i jedna kobieta - jak sam widzisz, i nie dasz nam rady. Bo my same zabijaki, zahartowani morderstwami i latami spędzonymi w lochach.
Kobieta niespokojnie się poruszyła, tak przynajmniej wydało się nieznajomemu. Zamaszystym gestem sięgnęła za plecy i w chwilę później trzymała łuk. Jej trzej kompami błysnęli w ciemności uśmiechem ostrzy, trzech szabel, które ocierając się o skórzane pochwy jęknęły metalicznym głosem. Łysy Fren sięgnął za plecy i w jego dłoniach pojawił się potężny, oburęczny topór, zaś jego towarzysz trzymał już w obu dłoniach spiłowane do połowy długości szable, zaostrzone na kształt sztyletów.
- To jak będzie, papciu - odezwała się słodkim głosem kobieta - oddasz co nasze, czy masz ochotę zatańczyć?
W jej głosie brzmiała bezczelność i śmiertelna wręcz zarozumiałość. Sądny wiedział, że to największy wróg każdego człowieka. Dlatego momentalnie uświadomił sobie, że ta zgraja, to nic specjalnego. Odchylił głowę do tyłu, spojrzał w zasłonięte koronami drzew niebo i zastygł w bezruchu, nasłuchując...
- On chyba nas ni rozumi. - bąknął jeden z uzbrojonych w szable - Dajże mu w pysk pałką, Fren.
Kobieta poczęła nakładać strzałę, już oparła ją o cięciwę gdy sądny poruszył się gwałtownie i w dosłownie mgnieniu oka sięgnął pod płaszcz. Pociągnął za przyszyty pod nim pas i nakrycie opadło z dziwnym klekotem na pokrytą ściółką ziemię. Gdy rozpostarł ramiona w jego dłoniach spoczywały dwie niewielkiej wielkości kusze. Kompania wybuchnęła śmiechem.
- Hahahaha! A niby co ty chcesz nam zrobić tymi śmiesznymi zabawkami, co? Użądlić? - rechotał Fren. - Flegma, bierzemy go!
Gdy tylko mężczyzna zrobił krok do przodu sądny kucnął, skierował jedną rękę w stronę kobiety, a drugą w nacierającego buntownika. Pociągnął za spusty jednocześnie i w jednej chwili zasnuła go gęsta, czarna mgła, a powietrze zaroiło się od śmiercionośnych pocisków. Spowity gęstą mgłą sądny sięgnął po szpadę. Gdy mgła opadła, mężczyzna, który wcześniej ruszył w jego stronę, leżał w kałuży krwi a z jego brzucha wylewały się wnętrzności. Kobieta jęknęła cicho, opuściła łuk i osunęła się na kolana, kurczowo zaciskając prawą dłoń na bełcie wbitym po lotkę w jej lewą pierś. Z rany wypływała strumieniem gorąca krew. Kiedy upadła, Fren i reszta zbirów, wcześniej oniemiali z szoku, rzucili się z rykiem na nieznajomego. Ten, uskoczył przed dwoma młodzianami młócącymi szablami jak cepami. Wyższy zaatakował go z ręką uniesioną do góry, sądny wykorzystał to i unikając ciosu pchnął szpadą pod pachę napastnika. Ostrze przebiło wełnianą tunikę, przeszło między żebrami i wbiło się w szyję, wychodząc z ciała tuż przy obojczyku. Chłopak padł na ziemię jak rażony piorunem.
W tym czasie jego niższy kompan machał swoim ostrzem jak opętany, ciskając przy tym cały stek przekleństw. Fren usiłował zamachnąć się toporem, jednak chybił, ślizgając się w kałuży krwi swego niedawnego kompana. Upadając na tyłek uniósł ręce do góry aby złapać równowagę, w tym samym momencie niski, klnący mężczyzna natarł na sądnego, który wyszarpnął z potężnego uścisku Frena topór i uderzył na odlew płazem ostrza twarz młodzieńca. Młody przewrócił się na babrzącego się w krwi herszta bandy i stracił przytomność.
Ostatni z bandytów, uzbrojony we własnoręcznie wykonane sztylety ruszył na nieznajomego. Ostrza wręcz tańczyły w jego dłoniach. Sądny sięgnął do kieszeni, ujął monetę i podrzucił ją wysoko. Ta upadła pod nogami nożownika i na moment przykuła jego wzrok. Gdy go od niej odwrócił, w jego twarz wycelowany był cztery maleńkie lufy kuszy wiązkowej. Ciszę przerwał szczęk spustu i... nic się nie stało. Sądny zaklął w myśli a nożownik wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Co? Zabawki się popsuły?
Nie zdążył jednak zamarkować ciosu, gdyż w tym samym momencie między jego nogami znalazło się kolano nieznajomego, uderzające z całym impetem w jego męskość. Mężczyzna wypuścił z rąk sztylety, przewrócił się i skulony począł przetaczać się po ziemi. Sądny wyszarpnął szpadę spod pachy wysokiego młodzieńca. Stanął nad oddychającą ciężko kobietą, schylił się i spojrzał jej w oczy mówiąc:
- Kiepski ze mnie tancerz. - po czym złapał za bełt i wyszarpnął z rany. Ciszę rozdarł chrzęst pękających żeber. Kobieta jęknęła a jej usta zastygły w bezruchu a oczy zgasły.
Mężczyzna odwrócił się, podszedł do ślizgającego się we krwi, przygniecionego nieprzytomnym towarzyszem Frena i nadepnął na jego bark. Bandyta zawył z bólu czując łamiącą się kość obojczykową.
- Zatłukę cię! Obiecuję! - te słowa wypluł z wściekłością, dokładając sporą dawkę śliny, która ściekła mu po brodzie.
- Powiedz mi, - zaczął spokojnym głosem sądny - czy przejeżdżali tędy jacyś jeźdźcy? Dziś.
- A pies ci mordę lizał! Niczego się ode mnie nie dowiesz. - wrzeszczał Fren. Nieznajomy przycisnął nogą miejsce, gdzie pękła kość i bandyta zawył jeszcze głośniej. W powietrzu dało się wyczuć smród moczu.
- Powtórzę jeszcze raz, grzecznie. Na wypadek gdybyś nie zrozumiał: czy przejeżdżał tędy młody mężczyzna w towarzystwie kobiety?
- Taaak! - wykrzyczał przez ból Fren - tak, przejeżdżali tędy.
- W którą stronę się udali? Czy obozowali w tym lesie?
- Nie wiem, skąd mam wiedzieć? - mężczyzna szlochał - Młoda powiedziała, że ta dziewczyna jest magiczna, dlatego nie ruszaliśmy ich. Nic na ich temat nie wiem. Może zatrzymali się w dalszej części lasu.
- W dalszej? - mówiąc to, sądny raz jeszcze przycisnął wyjącego z bólu Frena do ziemi.
- Przeeeestań! Dalej ścieżka skręca na północ i wije się w lesie, ale i tak wychodzi na zachodzie. Może gdzieś w głębi rozbili obóz. Nic więcej nie wiem.
- Cóż, w takim razie będziemy musieli się pożegnać.
- A kij ci w zad, świński synu!
- A tobie w oko - mówiąc to, sądny wbił w oczodół bandyty bełt, który wcześniej wyciągnął z piersi łuczniczki. Fren wykrzywił się w agonalnym spazmie, odchylił głowę mocno do tyłu i osunął bez tchu. Nieznajomy podszedł do wijącego, trzymającego się za kroczę mężczyzny. Kucnął przy nim, i spuścił wzrok na monetę.
- VITA - szepnął, - cóż, Pan przemówił, twoje życie oszczędzono.
Ujął pieniążek w dłoń, podniósł się z kolan i ruszył w kierunku płaszcza. Wydobył spod niego potężnie wyglądającą dwuręczną kuszę, którą przypiął do pleców dwoma skórzanymi pasami. Następnie chwycił płaszcz, zarzucił na plecy i ruszył w ciemność, klnąc pod nosem:
- Cholerne spusty sprężynowe...

Edit: piątek, 22 lutego, godzina 19:18.
Poprawiono:
- Namiestnika na Naczelnika
- błędy stylistyczne.


Edit: piątek, 22 lutego, godzina 22:25.
Poprawiono:
- broń palna została zamieniona na inną, bardziej odpowiednią dla czasu, w którym toczy się akcja opowiadania
- fabułę (kilka zmian wymuszonych edycją broni).


Edit: poniedziałek, 25 lutego, godzina 16:30.
Dodano:
- akapity.



RE: To my. - Cerxina - 02-19-2013

Następnego ranka Cerxina wstała bardzo wcześnie. Targały nią wspomnienia, myśli nie pozwalały spać kotłując się w głowie. Z westchnieniem zwinęła swoje posłanie i otrzepała z liści płaszcz. Mat spał w najlepsze lekko pochrapując, wiatr bawił się jego włosami, a szare światło świtu sprawiało, że sprawiał wrażenie rzeźby, którą niezadowolony artysta pozostawił w lesie. Dziewczyna cichuteńko oddaliła się od obozu kierując leśną ścieżką przed siebie. Nie wiedziała dokąd idzie, wiedziała tylko, że musi się przejść inaczej zwariuje.
Poruszała się cicho, lecz szybko, przyglądając się uważnie drzewom, z którymi w jakiś sposób była związana. Ścieżka zaprowadziła ją do małej polanki, na której niewielkie źródełko wytryskało z pagórka, tworząc mały strumyczek. Cerxina przysiadła z westchnieniem i zamknęła oczy pogrążając się w tym, co było.


RE: To my. - Matpollo - 02-20-2013

Teraz nie poznałbyś wcale Stokrotki która niedawno piła wino i śmiała się razem ze swoim przyjacielem.
Zagłębiała się w to co zachowała w swojej duszy, pielęgnowała dawne czasy po których zostały tylko wspomnienia. Cały czas słyszała wiatr; od tamtych dni towarzyszył jej już zawsze. Posępna Melodia Życia.
Zauważyła w niej zmianę. Wiatr przeszedł z chłodnej i smutnej melodii w cieplejszą pieśń. Pierwsze podmuchy wiosny odrzuciły kosmyki włosów z jej twarzy. To Mat kucnął obok niej, rozwiał gromadzącą się powoli mgłę smutku i samotności która okrywała wspomnienia. Przesunął wzrok z twarzy przyjaciółki na wodę płynącą powoli, odbijającą promyki słońca które dopiero wyszło zza chmur.
- Czasem wydaje mi się że z dawnych czasów nie zostało już nic. Nie mam żadnego medalionu, żadnego pierścienia, kosmyku jej włosów - powiedział powoli, jakby z trudem. Cerxina nie odezwała się, więc mówił dalej. - Czasem myślę o czasach kiedy obwiniałem się za jej śmierć. Myśl że nie mogłem nic zrobić... Nie mogłem. Nie było mnie tam, zabrakło mnie. To boli.
Nie znałem go, nie mówiłaś o nim wiele. Ale wiem o nim jedno, Stokrotko, wiem to też o niej - Łucznik położył dłoń na jej ramieniu i po chwili dłuższego milczenia dodał - wiem że żyją w nas.


RE: To my. - Cerxina - 02-22-2013

- Tak. Żyją - westchnęła ciężko. - Czasem chciałabym mieć taką wiedzę magiczną, by móc czas cofnąć i naprawić błędy, powiedzieć inne słowa, które nie będą tak bardzo ranić. Ale nie mogę - spojrzała w niebo ze strapioną miną. Toczyła się w niej wojna i to nie jedna. Wojna wspomnień z teraźniejszością, tego co powinna rozbić, a to, co robi i wojna rozumu z sercem, bo rozum kazał iść dalej, a serce pamiętać i przeżywać to każdego dnia na nowo. - Nie mam takiej siły. Jestem zbyt słaba.
- Nie jesteś. Dużo przeszłaś i właśnie ta przeszłość jest twoją siłą, te wspomnienia. - Spojrzał na nią uważnie. - I choć to jest trudne, to nie możesz się poddać. Nie teraz, gdy jesteś tak daleko. Spójrz, ile minęło czasu, ile zdążyłaś przeżyć i zrobić.
- Tak. Racja. Znów masz racje - zaśmiała się smutno.
- Wracamy?
- Jeszcze chwila, bo ładnie tutaj.
- Mam zostać?
- Tak. - Odpowiedziała po chwili zastanowienia. To samotność ją niszczy, nie wspomnienia. Samotność, która towarzyszy jej od zawsze. Gdy ktoś jest obok przynajmniej da się z tym żyć.
Siedzieli jeszcze chwilę wpatrując się w źródełko i niebo. Słońce właśnie rozpoczynało swą codzienną wędrówkę rzucając swe ciepłe promienie na świat. Zapowiadał się piękny dzień.


RE: To my. - Hamish - 02-23-2013

Zaczynało świtać gdy sądny usiadł na porośniętym mchem kamieniu i wychylił łyk wody z małego, płaskiego bukłaku, uwiązanego do pasa. Jego ciepły oddech zmaterializował się w postaci pary i umknął w powietrze, gdzie zmieszał się z poranną mgłą, po czym całkowicie zanikł. Mężczyzna sięgnął pod płaszcz i odpiął dwie klamry skórzanych pasów, na których trzymała się sporej wielkości kusza - instrumentum lex każdego z sądnych. Była ona kunsztownie wykonana. Kompozytowe łuczysko składające się z warstw ścięgien, cisowego drewna oraz bawolego rogu ozdobiono żłobieniami w kształcie wijących się pnączy. Każde z nich wypełniono złotą farbą. Łoże kuszy, wykonane z orzecha ozdobiono w podobny sposób. Metalowe okucia sprawiały wrażenie, jakby broń była przeznaczona do łowów na grubą zwierzynę. Niejedna płytowa zbroja poddała się bełtowi wystrzelonemu z tej potężnej machiny.
Sądny ułożył kuszę na kolanach, sięgnął do jednego ze schowków umieszczonych przy pasie i wyjął zeń metalowy, zębatkowy mechanizm. Umieścił go w przeznaczonym do tego miejscu na łożu i mocno przykręcił. Następnie począł obracać korbką. Kusza ożyła. Szczęk zębów niósł się cicho po lesie, a w jego rytm cięciwa cofała się z gracją, choć bardzo powoli. Kiedy dotknęła mechanizmu, mężczyzna ostrożnie odpiął korbę, schował ją do schowka, następnie umieścił w łożu bełt i zapiął specjalną blokadę, uniemożliwiającą przypadkowe uruchomienie zamka spustowego i wystrzelenie pocisku.
Zbyt dużo pracy i czasu kosztowało każde uzbrojenie kuszy, toteż należało podjąć wszelkie kroki, aby broń ostateczna była zawsze gotowa do użytku w... ostateczności.
Kiedy ceremoniał się dokonał, machina powędrowała na plecy, gdzie sądny zabezpieczył ją dwoma pasami. Następnie wyjął spod płaszcza trzy małe kusze. Te nie były już ozdobne, miały prostą budowę i sprawiały wrażenie naprawdę niegroźnych. Jednakże właśnie to było ich największą zaletą - nikt, kto na nie spojrzał nie doceniał ich niszczycielskich właściwości. Była to broń do walki w zwarciu, niezbędna do oczyszczenia sobie pola przed sięgnięciem po szpadę.
Każda z kusz miała maleńki mechanizm zębaty, nakręcany przy pomocy specjalnego klucza, który umieszczało się w otworze z prawej strony łoża. W tym przypadku słowo "łóżko" byłoby bardziej adekwatne, przez wzgląd na rozmiar urządzenia. Kiedy mechanizmy wszystkich trzech kusz zostały odpowiednio przygotowane, mężczyzna zaczął umieszczać w łożach bełty.
Pierwsza kusza przyjęła jeden, średniej długości pocisk o smukłym, stalowym grocie i czerwonych lotkach - jeden celny strzał, prosto w serce. Kolejne dwie kusze różniły się od pierwszej. Ich łuczyska miały szerszy rozstaw, a na płaskim łożu można było umieścić jednocześnie, obok siebie, cztery bełty. Te były nieco inne: miały również stalowe groty, ale o dość płaskich i szerokich ostrzach - do zadawania głębokich ran ciętych. Z racji tego, że było więcej pocisków, tych kusz używało się z bardzo bliskich odległości, niemalże przy samej ofierze.
Kiedy ostatnia z blokad wydała z siebie głośny szczęk do uszu mężczyzny dobiegł odgłos cichego rżenia. Jakby w oddali przebudził się jakiś koń. Sądny umocował kusze pod płaszczem, poprawił "instrument" na plecach, podniósł się i ruszył w kierunku, z którego, miał nadzieję, doszedł go dźwięk. Uszedł może ze dwie staje, gdy jego oczom ukazała się mała polana, w samym środku lasu. Stały tam dwa konie.
Mężczyzna zbliżył się ostrożnie, starając się nie narobić hałasu. Zwierzęta nie wyczuły go, a przynajmniej nie dały tego po sobie poznać. Polana porośnięta była wysoką trawą, w dwóch miejscach płasko przyciśniętą do gruntu. Między pozostałościami po posłaniach znajdowało się sklecone naprędce ognisko. Tutaj spali. Nie ma co do tego wątpliwości.
Sądny rozejrzał się wokół siebie i spostrzegł wąską ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Ruszył nią i po chwili znalazł się między drzewami. Jednak kilkanaście łokci dalej ścieżka wychodziła na kolejną polanę przeciętą wąskim strumykiem, którego źródło biło z niewielkiego pagórka. I tam ich ujrzał.
Kobieta siedziała zamyślona nad rzeczką a mężczyzna, zdjąwszy buty brodził stopami w wodzie. Teraz jest okazja, jeśli nie w tej właśnie chwili, nigdy! Krzyknął do siebie w myślach i ruszył najciszej jak tylko potrafił w kierunku podróżnych. Jego kroki nie należały do najlżejszych, ale szum strumienia był na tyle głośny, że zagłuszył je. Chwilę później klęczał skryty w cieniu grubego pnia dębu trzymając w prawej dłoni sztylet, kilka łokci za plecami kobiety. Jej kompan właśnie wyszedł z wody i zaczął wzuwać buty, ona sama zaś śmiała się radośnie z żartu, który ten rzucił w jej stronę. Nie namyślając się długo podniósł się z kolan i błyskawicznie dopadł do kobiety, przyciskając sztylet do jej gardła. Zdezorientowana, nie wydała z siebie nawet dźwięku. Jej towarzysz uniósł wzrok i spostrzegł co się dzieje. Machinalnie sięgnął po łuk, który znajdował się tuż przed nim.
- Nie radzę. - Powiedział sądny. - Chyba nie chcesz, żeby twoja przyjaciółka pokazała ci swój gardłowy uśmiech.
- Ani się waż jej krzywdzić.
- Nic jej nie zrobię. - Spojrzał znużonymi oczami na kobietę i dodał. - Dopóki nie spróbuje ze mną swych magicznych sztuczek. Nie lubię magii i nie lubię ludzi, którzy się nią zajmują, ale to nie ty jesteś moim celem, złotko.
- Nie mów do mnie złotko! - Wycedziła przez zęby kobieta i szarpnęła się. - Poczekaj, tylko się uwolnię.
- Nie próbuj, nie czujesz chłodu stali, która spoczywa na twojej szyi? - Zadając to pytanie mężczyzna przycisnął sztylet mocniej a po skórze kobiety przebiegła strużka krwi.
- Czego chcesz? - Zapytał jej towarzysz. - Niczym ci nie zawiniliśmy. I co, lub kto jest twoim celem.
Sądny rozluźnił ucisk i zapytał kobietę:
- Nie będziesz próbować żadnych sztuczek? Magicznych... rzecz jasna. Pamiętaj, będę mieć cię na oku.
- Wypuść mnie, a sam się przekonasz. - Wykrzyczała mu prosto w twarz. Towarzysz przerwał jej gestem.
- Nic nie rób Cerx, dowiedzmy się co ma nam do powiedzenia.
- Słuszna decyzja. - Dodał sądny, puścił kobietę i schował sztylet. Kobieta natychmiast znalazła się u boku swego towarzysza i zaczęła mu szeptać coś do ucha, bardzo nerwowo. Kiedy jej kompan uniósł łuk, nałożył w mgnieniu oka strzałę i wycelował prosto w nieznajomego, po czym przemówił:
- Dlaczego mamy ci ufać? Przed momentem chciałeś zabić moją przyjaciółkę. Mów po co przyszedłeś.
Sądny poprawił kapelusz, rozchylił poły płaszcza i stanął w rozkroku. Zdążył wypowiedzieć tylko trzy słowa:
- Przybywam po ciebie... - kiedy rozpętało się piekło.
Bełty śmignęły koło jego ucha i pomknęły w zieloną toń lasu. Mężczyzna gwałtownie upadł na ziemię i wyciągnął dwie kusze. Kobieta i jej towarzysz intuicyjnie padli na ziemię. Z miejsca, w którym się znajdowali zaczęły lecieć strzały i ogniste pociski, wycelowane w sądnego.
- To nie ja do was strzelałem! - Ryknął. - Gdybym chciał żebyście nie żyli, już wcześniej bym się tym zajął.
To jednak ich nie przekonało i pociski leciały nadal. Zza pleców sądnego jacyś nieznani mu ludzie wypuszczali kolejne serie pocisków. Znalazł się między młotem a kowadłem. Postanowił podczołgać się do przodu. W głębokiej trawie nie było go widać i po dłuższej chwili znalazł się przy towarzyszach.
- To nie ja! - krzyczał.
- A kto? - Zapytała kobieta. - Przecież jeszcze przed momentem miałam twój sztylet na gardle, o tutaj - pokazała mu nacięcie - pamiętasz?
- Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. - Jeden z bełtów wbił się w pień obok nich, wzbijając w powietrze tuman kurzu i odłamki kory. Jego lotka była czerwona, dziwnie znajoma dla sądnego. Podczołgał się do drzewa, złamał pocisk i przyjrzał mu się.
- Cholera! - Zaklął i wyrzucił pozostałość po bełcie przed siebie. - To ja, durnie! Nie potraficie rozpoznać cholernego kapelusza? - Odpowiedziała mu kolejna seria pocisków.
- Z kim tu przyszedłeś? - Zapytał go łucznik.
- Z nikim, sam was tropiłem.
- To kim są oni, dlaczego na nich krzyczysz? Możesz ich powstrzymać?
- Wygląda na to, że nie. - Odparł mężczyzna, po czym dodał. - Nie wiem czego chcą, nie wiem dlaczego strzelają do mnie. Nie mam pojęcia dlaczego... - Gdy to mówił za plecami kobiety pojawił się jeden z jego braci. Sądny odruchowo wycelował w jego stronę kuszę i pociągnął za spust. Mały bełt ugrzązł z chrzęstem w czaszce napastnika. - Teraz już się nie dowiemy. Jeśli chcemy się wydostać z tego bagna, żywi, musimy działać razem. Zgadzacie się?
Para wydawała się być zbita z tropu. Jeszcze przed chwilą ten ktoś miał wobec nich złe zamiary, a teraz prosi o pomoc. Nie zastanawiali się jednak długo, trzeba działać szybko, sytuacja zaczynała się robić nieciekawa.
- Dobra, - Odpowiedział mu łucznik. - Ilu ich jest?
- Teraz już tylko pięciu. Później wam wszystko opowiem. Teraz musimy ich zlikwidować.
Mężczyzna i kobieta przytaknęli i walka rozpoczęła się na dobre. Śmigające w powietrzu bełty świszczały złowieszczo. Pociski ciskane przez czarodziejkę huczały potwornie, ogień zalał leśną ścianę. Zza niej wysunęło się kilka mrocznych postaci. Jedna z nich niespostrzeżenie wyszła za łucznikiem.
- Ej! - Krzyknął sądny do towarzysza kobiety. - Łap! - I rzucił w jego kierunku jedną ze swoich kusz.
- Co mam z tym zrobić? - Zapytał zdezorientowany.
- Wypal mu w twarz, szybko, zanim on załatwi ciebie!
Łucznik nie zastanawiając się wycelował w głowę nieznajomego i pociągnął za spust. W tej samej chwili spowiła go czarna mgła a jego adwersarz zwalił się całym swym ciężarem na niego. Kiedy mężczyzna zepchnął go z siebie spostrzegł, że martwy nie ma połowy twarzy.
- Cóż to za piekielne cholerstwo!? - Odrzucił z wstrętem broń sądnemu. - Czterech! Zostało jeszcze czterech!


Edit: wtorek, 26 lutego 2013, godzina 19:33
Dokonano:
- korekty edytorskiej,
- korekty stylistycznej.



RE: To my. - Matpollo - 02-23-2013

Czarna chmura opadła a łucznik zaczął rozeznawać się w sytuacji. Napastnicy byli rozstawieni po dwóch stronach polany - z przodu i za plecami. To sprawiało że sytuacja była jeszcze bardziej trudna. Cholernie trudna.
- Cerx, zablokuj jednego za nami na lewo, zdejmij tego po prawej, ja zajmę się przodem. - wszystko działo się bardzo szybko; czarodziejka wyszukała szybko pnącza w pobliżu wrogiego sądnego i przypadła do ziemi kładąc na niej palce; po chwili źdźbła trawy w linii prostej do drzewa przy którym stał napastnik; Cerxina wykonała jeszcze jeden drugą ręką ruch - nieduża lecz zauważalna kula ognia pomknęła w kierunku przeciwnika. Jednocześnie zwiadowca zwinnie skoczył w stronę łuku który wcześniej odłożył żeby złapać kuszę. W czasie przewrotu w przód amortyzującego upadek na ręce złapał broń, po czym kucając sięgnął po jedną ze strzał która wypadła z jego kołczanu, nałożył pocisk na cięciwę naciągając ją szybko i wycelował naprędce w jednego z przeciwników. Posłał ją w kierunku napastnika który znajdował się z prawej strony.
Strzała pomknęła o wiele szybciej niż ognisty pocisk - gdyby tylko Mat widział działania Cerxiny (gdyby tylko miał na to czas) zorientowałby się o co chodzi. Pęd śmiercionośnego grotu zakończył się w klatce piersiowej sądnego. Brązowe drzewce strzały złamały się kiedy mężczyzna upadł na klatkę piersiową, drgając w ostatnich konwulsjach.
Lot ognistej kuli był mniej celny, jednak zamierzony. Pocisk leciał na tyle powoli, że napastnik zdążył odejść w bok - ten po którym nie było drzewa. Dokładnie w tym samym czasie kiedy uciekający kładł kroki, pnącza i korzenie wystrzeliły pod jego stopami i oplątały łydki, co poskutkowało upadkiem. Kolejne zielone oraz brązowe więzy spadały z poszycia i wyrastały spod ściółki, rozbrajając sądnego i unieszkodliwiając go.
Cała akcja trwała około dwudziestu sekund - w tym czasie pozostali dwaj sądni zdołali wystrzelić tylko kilka bełtów - jeden z nich zadarł nogę towarzysza czarodziejki.
Na polu bitwy zostało tylko dwóch wrogów zdolnych do walki - jeden z tyłu, leżący gdzieś w rowie, oraz drugi z przodu, chowający się za drzewem. Mat usiłował wysłać jeszcze parę strzał, jednak nie potrafił skoncentrować się na celowaniu z powodu ogromnego bólu rozchodzącego się coraz wyżej, w górę ciała. Padł szybko i ukrył się za niewielkim pniem, który rozdzielał pole bitwy na wspomniany wcześniej przód i tył, pozwalając dać osłaniać się przyjaciółce, a chcąc nie chcąc tajemniczemu mężczyźnie.
Ten który początkowo groził przyjaciółce łucznika nie zrobił zbyt wiele oprócz unikania bełtów i obserwowania działań dwójki. Synchronizacja i zaufanie pary była niewiarygodnie fascynująca - sądni nigdy nie byliby w stanie walczyć razem tak dobrze. Teraz jego kolej. W końcu musi udowodnić jakoś swoje dobre zamiary.


RE: To My. - Hamish - 02-24-2013

[Obrazek: vitafh.jpg]

Para przyjaciół walczyła z niebywałym wręcz zaangażowaniem. W chwili spokoju tych dwoje sprawiało wrażenie naprawdę nieszkodliwych osób. Jednakże gdy przyszedł czas na potyczkę pokazali swoje prawdziwe oblicza. Kobieta wyglądała niczym ognista furia, ciskając przed siebie magiczne pociski. Do tego okazało się, że doskonale kontroluje inne żywioły. Z nią będzie ciężko. Zasępił się sądny, a z tej zadumy wyrwał go chrzęst bełtu zagłębiającego się w pniu, o który się opierał.
Wszystko działo się dość szybko, pozostało już tylko dwóch przeciwników. Z dwoma z łatwością dawał sobie radę, kiedy był młodszy. Ale teraz także nie powinno nastręczać mu to problemu. Wyjął ze schowka mały, stalowy klucz i zaczął nakręcać mechanizm niewielkiej kuszy. Łucznik leżał w trawie trzymając się za nogę. Czarodziejka nie zdawała sobie z tego sprawy, ale to, że wciąż atakowała ukrytych w lesie przeciwników sprawiało, że ich uwaga skupiona była całkowicie na niej. Doskonała okazja żeby się nimi zająć.
Sądny skończył uzbrajać kuszę i żwawo wczołgał się w cień drzew. Kiedy już znalazł się poza zasięgiem bełtów wyprostował się i szybkim krokiem ruszył w kierunku, z którego czarodziejka była atakowana. Po przejściu kilkudziesięciu łokci ujrzał zza drzew obu sądnych - swoich dawnych braci. Dawnych, gdyż sądni nigdy nie występowali przeciwko sobie. Ich postępowaniem rządził Kodeks Złotych Zasad, a ten głosił, między innymi, że sądni pracują w pojedynkę, nigdy nie atakują siebie na wzajem, nigdy nie wchodzą sobie w drogę... To zupełnie nowa sytuacja i trzeba będzie dowiedzieć się o niej jak najwięcej.
Mężczyzna poluzował pasy zapięte na piersi w taki sposób, aby mieć szybki dostęp do kuszy, która była tam umieszczona. Sądny ruszył przed siebie, schylony, pod osłoną cieni drzew. Świszczące kule ognia robiły wiele hałasu, nie musiał się martwić o to czy ktoś go usłyszy, nie tak jak o poranku. Jeszcze kilkanaście łokci, jeszcze trochę i będziesz mój... Z małą kuszą w jednej ręce, a szpadą w drugiej, zaszedł jednego z napastników od tyłu. Przystawił mu miotacz do skroni i powiedział:
- Pozdrowienia z piekieł. - Po czym pociągnął za spust. Siła uderzenia była tak duża, że trafiony w głowę przeleciał kilka łokci, uderzył o pień drzewa a następnie padł na zasypaną liśćmi ziemię. Czas na kolejnego, ale tym razem nie obejdzie się bez małego przesłuchania. Pomyślawszy o tym, sądny skierował swoje kroki w stronę ostatniego z napastników, który był bardzo zajęty dystansową potyczką z czarodziejką.
Kiedy znalazł się w odpowiedniej odległości od przeciwnika wyszukał sobie odpowiedniej pozycji strzeleckiej. Drzewa nie mogły się znaleźć na drodze bełtu. Mężczyzna przesunął się kilka łokci w lewo i przykucnął za niewielkim pniakiem, prawdopodobnie pozostałością po uderzeniu pioruna w drzewo. Sięgnął ręką za plecy i chwilę później dzierżył przed sobą potężną kuszę. Oparł machinę o pniak, starając się aby łoże spoczęło na w miarę równej powierzchni. Następnie przyłożył twarz do kuszy i wycelował w ostatniego ze swoich współbraci. Kiedy był już pewny, że bełt dosięgnie przeciwnika, odblokował mechanizm a jego palec spoczął na języku spustowym. Delikatnym, acz zdecydowanym ruchem pociągnął za niego i potężny bełt wyrwał z łoża kuszy niczym demon z otchłani piekielnych. Mężczyzna będący celem usłyszał znajomy szczęk i zdążył jedynie odwrócić głowę w kierunku nacierającego pocisku. W tej samej chwili stalowy grot zatopił się w jego jamie brzusznej, a uderzenie było tak imponujące, że trafiony bełtem mężczyzna został dosłownie wyrzucony na polanę.
Sytuacja nieco się uspokoiła. Czarodziejka przestała miotać zaklęcia i zajęła się rannym towarzyszem. Jego rana nie wydawała się być specjalnie uciążliwa, jednak łucznik leżał wyciągnięty jak długi, a jego ciałem co jakiś czas wstrząsały dreszcze.
Sądny znalazł w trawie krwawiącego brata. Kucnął przy nim, sięgnął za jego pas i szybkim ruchem rozbroił przeciwnika. Ten był poważnie ranny, zapewne za kilka chwil rozstanie się z życiem, ale misją sądnych było doprowadzić zlecenie do końca, nawet płacąc za to własnym życiem. Nie mógł ryzykować.
- Co tu robicie, dlaczego mnie zaatakowaliście? - Dwa pytania wyrwały się z ust mężczyzny jedno po drugim. Zostało niewiele czasu, trzeba działać szybko i z rozmysłem.
- Likwidowaliśmy cel... - Wyjęczał ranny.
- Nie ja jestem celem, przecież doskonale o tym wiesz! - Warknął sądny. - Więc o co chodzi?
- Mylisz się, bardzo się mylisz. - Mówiąc to, jego dawny towarzysz wyjął z płaszcza pergamin i podał go swojemu byłemu kompanowi. - Tutaj wszystko jest napisane. Każdy z nas dostał takie same rozkazy.
- O czym ty mówisz? Ja nie...
- Każdy z nas, oprócz ciebie. - Przerwał mu ranny i odkaszlnął. Z jego ust popłynęła gęsta krew.
Sądny rozpostarł pergamin i zaczął czytać. Jego oczy biegły przez linijki tekstu niczym zając kicający przez pole. Z każdym kolejnym słowem źrenice zwężały się a białka robiły coraz czerwieńsze.
- Wydał na mnie wyrok śmierci... - Wyszeptał. - Najpierw kazał mi go zabić, a potem wy mieliście pozbyć się mnie. Nie byłoby żadnych świadków, nie byłoby zbrodni. Ale po co? W jakim celu?
Te pytania pozostały jednak bez odpowiedzi. Leżał przy nim martwy towarzysz, od niego nie dowie się już niczego. Mężczyzna przeszukał dokładnie zwłoki zaprzysiężonego brata i znalazł dość dziwną fiolkę. Była pusta a zapach wydobywający się z niej nie należał do najprzyjemniejszych.
- Trucizna?! - Był to niemal krzyk. Sądni nigdy nie używali trucizn. Trucizny od zawsze były bronią kobiet i starców, a oni byli funkcjonariuszami śmierci. Śmierć w męczarniach nie była godna osądzanego. Nigdy. To by tłumaczyło chwilową "niedyspozycję" łucznika, ale czy na pewno? Myśląc o tym obszedł zwłoki wszystkich byłych towarzyszy. Naliczył ich pięciu. Szósty leżał unieruchomiony pod stertą pnączy, gałęzi i traw. Nie chciałbym się znaleźć na jego miejscu. Pomyślał i ruszył w kierunku czarodziejki i łucznika. W lewej dłoni ściskał pięć pergaminów z wyraźnymi rozkazami: Wytropić i zabić. Wszystkie miały za cel jego! Dlatego rozjechali się we wszystkie strony, żeby go zmylić, a nie z powodu poszukiwania łucznika.
- Cholera. Stałem się zwierzyną łowną.
Podszedł do klęczącej w trawie przy zwiadowcy czarodziejki i powiedział:
- Muszę przesłuchać tego ostatniego... - sięgnął do kieszeni i wyjął swoją sfatygowaną monetę. Wyglądała na bardzo starą. Była wielkości srebrnego smoka, ale nie sposób było rozpoznać jej nominału. Obie jej strony były starte, jakby uporczywym szorowaniem o kamień. Brzeg pieniążka nie ucierpiał zbytnio, można było nawet zauważyć na nim ząbki. Awers i rewers monety wyglądały jednakowo, z tą tylko różnicą, że na jednym wyskrobano napis "Vita", na drugim "Mors". Mężczyzna począł nerwowo obracać pieniążkiem w palcach.
- Ja też. - Kobieta przerwała mu. W jej głosie dało się wyczuć strach i gniew. Całe morze gniewu. - I to natychmiast!

Edit: niedziela, 24 lutego, godzina 15:16.
Poprawiono:
- błędy stylistyczne
- korekta fabuły.



RE: To My. - Matpollo - 03-01-2013

Sądny obezwładniony siłą pnączy i korzeni odetchnął głęboko, gdy tylko poczuł, że ucisk się zmniejsza. Rozluźnił się lekko i przez powstałą w pułapce dziurę zauważył widocznie zdenerwowaną kobietę która szła, niemal podbiegała w jego stronę. Za nią w tyle leżał łucznik, oparty o pień - widać było że jest z nim coraz gorzej. Mglisty wzrok wydawał się nieobecny, a głowa ciągle chyliła się ku dołowi. Nagle widok na coraz mniej przytomnego strzelca zasłoniła gniewna i zdecydowana twarz kobiety.
- Jakiej użyłeś trucizny?! - Czarodziejka w gniewie krzyczała w jego twarz.
- I tak go nie uratujesz. - Odpowiedział spokojnie sądny. Skrzywił się kiedy poczuł ucisk na nogach, ciągle patrzył jednak w oczy swej natarczywej rozmówczyni. - To nic nie da. Istnieją dwa rodzaje tej trucizny - tak i są dwa antidota. Za dwie godziny będzie martwy. Albo przyśpieszysz śmierć i umrze na miejscu, albo go uratujesz. A raczej nie możecie tak ryzykować, prawda, złotko?
- Pieprz się. - Kobieta splunęła w twarz sądnego i nachyliła się do małego kołczanu na bełty który leżał obok - był to ten który upadł obezwładnionemu mężczyźnie. Wyjęła jeden z bełtów i podeszła z powrotem do przesłuchiwanego.
- Nie. - Mężczyzna na tyle ile mógł pokręcił głową.
- Sukinsynie. - Czarodziejka z zaciśniętymi ustami, patrząc zimno w oczy uwięzionego wbiła grot bełtu pomiędzy pnącza. Tam, gdzie znajdował się brzuch ofiary. Rozległ się cichy jęk.
- Biała fiolka. Antidotum jest w białej fiolce. - Raniony wyszeptał z nienawiścią.
- Świetnie. - Pnącza rozchyliły się lekko ukazując pas z dwoma butelkami - czarną i białą. Kobieta wyjęła obie - czarną odstawiła na ziemię a białą odkręciła i zwróciła się do mężczyzny który wcześniej im groził, a później pomógł w walce z napastnikami - otwórz jego usta.
Sądny miotał się tak, że trzeba było z powrotem uświęcić całe jego ciało zielonymi więzami. W końcu nowo poznany sojusznik strzelca i czarodziejki rozszerzył usta a ta wlała pół zawartości białej fiolki w usta sądnego. Minutę później jego oczy zastygły w martwym spojrzeniu. Dziewczyna podniosła czarną fiolkę i ruszyła w stronę łucznika.


RE: To My. - Cerxina - 03-18-2013

Szła pewnym, szybkim krokiem, nie spoglądała za siebie, ani na żywego sądnego, ani na tego martwego. Zaciskała fiolkę w dłoni, wzrok miała nieugięty, głowę dumnie podniesioną. Ale targały nią strach o przyjaciela i obawa, obawa, że może być już za późno, że spóźniła się. Gdy dotarła do Mata uświadomiła sobie, że prawie biegnie. Uklękła przy nim i rozwarła mu usta. Był już nieprzytomny, rana nie krwawiła zbyt mocno, jednak cała noga była sina. Drżącymi rękoma odkorkowała butelkę i wlała cały płyn do ust przyjaciela. Poczuła za sobą obecność sądnego, jego chłodny wzrok i ciekawość. Ze zniecierpliwieniem czekała, aż Mat odzyska przytomność, aż jego oddech przestanie być płytki i urywany, a policzki nabiorą kolorów. Przymknęła na chwilkę oczy kołysząc się w przód i w tył, jak podczas manty. Gdy spojrzała przed siebie Mat zaczynał powoli odzyskiwać przytomność, widać było, że bardzo ciążyły mu powieki i był po prostu słaby. Cerx położyła rękę na jego nodze i wyszeptała zaklęcie kumulując moc w rękach. Rana szybko się zasklepiła, pozostała tylko maleńka blizna, pamiątka po dzisiejszym incydencie, nie licząc kilku trupów wokół.
- I jak, lepiej? - zapytała uśmiechając się lekko. - Rany już nie ma, blizna pewnie zostanie, ale lepsze to niż bandaż.