Aleatha
Ostatni Wiec - Wersja do druku

+- Aleatha (http://aleatha.tysian.pl)
+-- Dział:
Nasza twórczość
(http://aleatha.tysian.pl/forumdisplay.php?fid=3)
+--- Dział: Proza (http://aleatha.tysian.pl/forumdisplay.php?fid=48)
+--- Wątek: Ostatni Wiec (/showthread.php?tid=937)



Ostatni Wiec - Jekyll - 05-25-2017

Gor-Rakh stąpał bezszelestnie pośród suchych, wysokich traw. Gdzieniegdzie rosły samotne, karłowate drzewa. Wzgórza delikatnie wnosiły się i opadały a słońce pokrywało je żółtawą poświatą. Zwierzę było blisko. Powolnym ruchem sięgnął po strzałę z kołczanu zawieszonego z tyłu przy pasie i nałożył ją na cięciwę. Wdrapał się na szczyt wzniesienia i wychylił głowę by zobaczyć co znajduje się za nim. Sarna znajdowała się nie dalej niż kilkunastu rosłych ludzi. Kucnął i pochylony zbliżył się na tyle by oddać celny strzał. Ścisnął strzałę trzema palcami i pociągnął do tyłu. Zwolnił ją. Zwierzę gryzące trawę podniosło głowę słysząc świst ale natychmiast upadło na bok wierzgając nogami. Gor-Rakh wyciągnął zaostrzony kawałek kości i zbiegł ze wzniesienia potykając się o wystające kamienie. Padł na kolana tuż przed zwierzęciem i wbił narzędzie w jego szyję. Spazmy dobitego zwierzęcia stawały się coraz rzadsze. Chwilę później sarna gotowa do transportu spoczywała na jego ramionach. Myśliwy wziął głęboki oddech i ruszył do obozu. Dotarł tam nim nastała ciemność. Jego plemię rozłożyło się w sąsiedztwie nierzucającego się w oczy, małego strumyka. Dolina była ukryta między wapiennymi ścianami, u góry rósł niewielki, rzadki las. Nikt go nie przywitał gdy minął wartownika i wkroczył w granice obozu. Rzucił zdobycz do nóg kobiet, które w grupie kończyły już oprawiać zwierzęta. Bez słowa obrócił się w miejscu i poszedł do swojego namiotu. Wokół panował spokój, większość ludzi przebywała już w namiotach gotowa by położyć się spać. Gor-Rak uchylił skóry zakrywające wejście do jego namiotu i wszedł do środka. We wnętrzu panował półmrok. Po przeciwnej stronie jego kobieta przygotowywała posłanie. Mężczyzna rzucił na ziemię łuk oraz strzały i padł zmęczony na wilcze skóry. Cichy dźwięk palącego się ogniska uspokoił jego zmysły. Kobieta podeszła z kawałkiem pieczonego dzika i położyła go na kawałku drewnianej tacy zaraz obok Gor-Raka. Ten wziął posiłek do rąk i zaczął go bez pośpiechu przeżuwać. Jedzenia było o wiele mniej niż wczoraj. Nie zjadł całej porcji gdy usłyszał kroki grupy ludzi zbliżających się szybko do jego położonego na skraju obozu schronienia. Jego słuch wyostrzył się, natychmiast porzucił stan błogiego rozluźnienia. Do namiotu wszedł wystrojony skórami zwierząt rosły mężczyzna.
-Tambar - mruknął cichym ale stanowczym głosem Gor-Rak.
-Zwołujemy naradę. Trzeba się stawić - odrzekł jego gość i wyszedł w mgnieniu oka.
Gor-Rakh odstawił mięso i sięgnął po wodę by ugasić pragnienie. Jego kobieta chciała mu coś powiedzieć ale on odsunął ją ręką i odszedł pośpiesznie. Skierował się do centrum obozu, gdzie znajdował się największy z namiotów. Przed wejściem stało dwóch potężnie zbudowanych wojowników uzbrojonych w groźne, naostrzone włócznie. Obaj posiadali strój noszony w rzadkich, specjalnych okazjach. Gor-Rakh wkroczył do domu wodza plemienia. Wewnątrz znajdowała się już większa część mężczyzn. Siedzieli oni w kształt księżyca, wszystkie rzeczy zostały wyniesione by zapewnić wystarczającą ilość miejsca dla zebranych. Ktoś szturchnął myśliwego barkiem, cały czas przychodzili nowi. Gor-Rak zajął miejsce po prawej stronie, gdzie zgromadzili się głównie inni myśliwi i wojownicy. Po lewej skupiali się głównie rzemieślnicy i ludzie którzy pracowali przy obozie. Chwilę później namiot był całkowicie zapełniony. Główne miejsce na środku zajął wódz plemienia Gankor i to on pierwszy zaczął swoją przemowę.
-Rozpoczynamy wielkie zebranie plemienia Uhta! - rzekł i wyszedł na środek, aby być dla wszystkich lepiej widocznym. Zapanowała całkowita cisza. Barwne pióra, zwykle towarzyszące jego strojowi, zostawił schowane, by nie pokazywać jego uprzywilejowanego statusu.
-Wszyscy wiemy jak trudną drogę przebyliśmy by móc zapewnić sobie oraz naszym dzieciom przetrwanie. - kontynuował- Od bardzo dawna podążaliśmy na południe, a tereny stawały się coraz bardziej zaludnione. Zabiliśmy wielu nieprzyjaciół. Wielu też i naszych ludzi przyszło nam pochować. Ale trafiliśmy do tej krainy w której nikt nie zakłóca naszego spokoju. W końcu udało się nam znaleźć ziemię, która jest dla nas przyjazna. Przyszliście do mnie, mówiąc, że zwierzyna, której było niedawno pełno została już przez nas wyłowiona. Jednak poprzedniej nocy dostałem olśnienia. Ziemia, po której stąpamy została zraniona ostrymi narzędziami i jak rana wojownika pokrywa się blizną dodając chwały jego profesji - tutaj spojrzał na bok, a widząc przejęte twarze wojowników mówił dalej - obrodziła bogactwem roślin, dotąd przez nas niespotykanych, a których w tych stronach jest dostatek. Dzięki tej metodzie możemy zapewnić sobie przyszłość, możemy mieć pożywienia tyle, że część będzie się psuła. Powinniśmy zostać.
Wśród ludzi zawrzało. Ostatnie słowa wodza wyraźnie podzieliły zebranie. Część mężczyzn popierająca dotychczasowy sposób życia podjęła żywe rozmowy. Na środek z ich grupy wyłonił się człowiek średniej budowy. Jego długie, czarne, splecione w warkocze włosy spoczywały na szerokich ramionach, twarz wydawała się być dziwnie starsza niż jego pomalowane barwami wojennymi ciało. Ogarnął wzrokiem otaczający go wiec.
-Teraz Vuk zabiera głos. - burknął i w ostatniej chwili powstrzymał się od splunięcia na ziemię w namiocie Gankora. - Wczoraj moja rodzina jadła tylko żaby wyłapane ze stawu, a dzisiaj mój syn nie zjadł kompletnie nic. Nie będę bezczynnie patrzył na to jak mój syn i kobieta głodują. Taki stan rzeczy jest nie do zaakceptowania. Dopóki koczowaliśmy, zdobywaliśmy nowe tereny łowieckie. Tylko dzięki polowaniu możemy przetrwać. Czy czegoś innego uczyli nas nasi przodkowie? Teraz, gdy zabiliśmy każdą sarnę, wytropiliśmy każdego dzika, nic tu po nas bracia! Nie znajdziemy tu przyszłości, jedyne co nas tu czeka to śmierć z głodu. - westchnął, ale zamiast się wycofać, zaczął mówić dalej - Jak mówią legendy, na początku istnienia naszego ludu istniała tylko garstka osób. To dzięki ciągłym i nieustępliwym walkom powiększaliśmy nasze terytorium, a plemię stawało się coraz liczniejsze. Dlatego teraz możemy wstąpić na górę Nkabe i spojrzeć swoim ojcom w twarz by powiedzieć: byliśmy wierni waszym nakazom, przynieśliśmy chwałę naszemu rodowi! Wy natomiast - wskazał palcem na przeciwną stronę namiotu - śmiejecie się w duchu z naszych tradycji, wartości, które zbudowały naszą siłę. Marzycie zepsute sny o wielkich rzeczach, nie umiejąc dać sobie rady z upolowaniem zwierza. Jacy z was mężczyźni!
Kilka osób wstało na gorzkie słowa wojownika, posypały się wyzwiska w jego stronę. Wybuchła głośna kłótnia i kilka osób zaczęło się szarpać.
-Otwórzcie oczy na prawdę, takie rzeczy jak stały teren do zamieszkania nie istnieją! To niemożliwe, żeby ziemia potrafiła zaspokoić potrzeby takiej grupy ludzi! To zaprzecza całą naszą naturę, wolność...
-Zatem odejdźcie, jeśli tak wygląda wasza wolność. - przebił się spokojny ale dobitnie podkreślający każde słowo głos - Odejdźcie i żyjcie dalej jak włóczędzy.
Wszyscy umilkli i powrócili na swoje miejsca. Do przodu wyszedł niepozorny człowiek. Jego osoba budziła jednak pewien podziw, czy to szacunek, który bił od jego wnętrza. Był już sędziwego wieku, wciąż jednak odznaczał się energią. Odziany był w skórę własnoręcznie upolowanego wilka a jego głowę zdobił dziwny materiał, chroniący jego twarz przed słońcem, a z którym to nigdy się nie rozstawał. Chwilę wpatrywał się w ziemię przed sobą, jakby zbierał myśli. W końcu przemówił.
-Długo już przebywam na tym świecie. Dość długo by widzieć jak ludzie tworzą społeczność, jak w niej żyją. Widziałem jak różnią się między sobą, chociaż każdemu człowiekowi zależało na dobru swojego plemienia. I nie wiem gdzie szukać przyczyny tego zjawiska. Jesteśmy postawieni przed najcięższym wyborem. Bowiem nie bierzemy odpowiedzialności za siebie, lecz za współtowarzyszy z którymi dzielimy dolę. Ale i nie jedynie za nich. Bierzemy odpowiedzialność za naszych potomków oraz dzieci ich dzieci. Wybór podjęty dzisiaj wpłynie na los całego naszego plemienia. Dlatego, chociaż wiem, że mnie nie posłuchacie, proszę was, byście wstrzymali się z tym osądem, nie postępowali pochopnie. Pamiętajcie, że czasem dobre decyzje bolą bardziej niż złe. Z pozoru dobrze obrana ścieżka okazuje się sprowadzić na manowce a kręta może doprowadzić bezpiecznie do celu. Jeśli taka jest wasza wola - odejdźcie. Nikt was nie będzie zatrzymywał. Powiedziałem to co chciałem przekazać. Rozległy się krzyki pośród zebranych i konflikt rozgorzał na nowo. Grupa wojowników wyszła za swoim przywódcą. Chwilę jeszcze trwało powstrzymywanie poszczególnych osób przed użyciem broni. Tej nocy światła w obozie nie gasły a wszędzie było czuć napiętą atmosferę.
Poranek był chłodny. Kiedy Gor-Rakh obudził się przed świtem zastał połowę obozu opuszczoną. Ostatni łowcy pakowali się i wyruszali w stronę południa. Serce Gro-Rakha pękło w pół. Przez chwilę wahał się, ale w końcu wrócił do namiotu i dołożył drewna do ogniska. Kilka dni później odwiedził go Gankor, zdecydowanie w dobrym humorze. Stwierdził, że ilość plonów przerosła ich oczekiwania i jedzenia wystarczy na dwa lata jeśli będą oszczędzać. Gar-Rokh wiedział jednak, że wojownicy nie wzięli całego jedzenia, bo część była schowana w strzeżonym przez popleczników wodza namiocie.
Kolejne miesiące upłynęły na ciągłych ucztach przeplatanych pracą na roli. Ludzie popadli w monotonię i przestało ich interesować wszystko oprócz tych dwóch rzeczy. Nauka walki została uznana za zbędną, wszyscy powoli zapomnieli jak trzymać włócznię a wszelka broń została zastąpiona narzędziami rolniczymi. Gor-Rakh tęsknił jednak za polowaniem, brzydził się postawą otaczających go ludzi. Uważał, że nie obchodzi ich honor i choć zwracali się nawzajem z udawaną uprzejmością to każdy dbał jedynie o własny intres. Stopniowe rozpasanie prowadziło do coraz szybszego pustoszenia rezerw jedzenia, jednak żaden z członków plemienia nie zdawał się tym przejmować. Nie naradzając się z nikim, pewnej nocy myśliwy postanowił odejść w poszukiwaniu swoich dawnych towarzyszy. Zabrał tyle jedzenia ile tylko mógł unieść i odszedł po cichu, kiedy jego kobietę zmorzył sn. Szedł wiele dni, pogoda jednak mu sprzyjała. Kiedy zaczynało padać, uzupełniał zapas wody w kałuży, zatrzymywał się tylko na sen, czuł jednak, że jego siły powoli słabną. Teren wokół niego stawał się coraz bardziej nieprzyjazny, roślinność stawała się coraz większą rzadkością. Jego torba z pożywieniem była już w połowie pusta, podobnie jak jego nadzieja. Trzeciego tygodnia natrafił na przerażające znalezisko – rozkładające się zwłoki małego dziecka pozostawione na środku pustyni. Gor-Rakh przeraził się i zwątpił w znalezienie grupy wojowników. Żar z nieba był coraz bardziej nieznośny i trudny do wytrzymania, mężczyzna zaczął zastanawiać się, czy pustynia ma jakikolwiek koniec. Niedobitki plemienia znalazł kilka dni później, było to dwóch skrajnie wycieńczonych łowców, nie posiadających żadnego ekwipunku ze sobą. Gor-Rakh postarał się ich napoić i podzielić się z nimi jedzeniem, jeden z nich jednak nie przeżył. Drugi, imieniem Jer, opowiedział mu o tym, jak grupa prowadzona przez Vuka wyginęła z braku pożywienia i o tym jak we trzech oddzielili się od wojowników by wrócić do reszty plemienia Uhta.
-Vuk cały czas powtarzał, że to, że nikt nie przebył tej pustyni, nie znaczy że nie można jej przejść i jeśli tylko porzucimy nasze rzeczy i zostawimy je za sobą uda nam się pokonać pustynię, Fene chciał się mu postawić, mówił, że tam w obozie żyją sobie jak w raju, a my tu umieramy, że nie powinniśmy wyruszać tak daleko na południe, jeśli nie znaleźliśmy ani jednej osady i żaden człowiek stamtąd nie przyszedł. Vuk nie znosił sprzeciw i zabił go, wtedy postanowiliśmy uciec. Jak widzisz tylko ja przeżyłem, ale coś mi się wydaje bracie, że i ja dokonam tutaj żywota. - mówiąc to zaśmiał się gorzko, i zakaszlał od piasku i pyłu który unosił się wszędzie w powietrzu – Wracajmy, proszę, może jeszcze jest szansa.
Tak więc wyruszyli w drogę powrotną, niedługo potem jednak i Fen, który spędził o wiele więcej czasu na pustyni niż Gor-Rakh dostał gorączki w nocy i umarł nad ranem. Tak więc łowca wracał do domu sam i idąc śladem karawany żywił się resztkami i małymi owadami, które znalazł pośród porzuconych rzeczy. Kiedy odnalazł pierwszy strumyk padł przed nim i pił aż stracił przytomność. Obudził się następnego dnia, czując się bezpiecznie w pobliżu źródła wody. Po krótkich poszukiwaniach znalazł gniazdo jakiegoś ptaka, w którym było kilka jaj. Tak posilony kontynuował wędrówkę, jego nadzieje wróciły i szedł już wartko, pewnie, przekonany o rychłym spotkaniu z rodziną. Nie było jednak mu dane się z nimi spotkać. Widząc osadę już w oddali był przekonany że coś jest nie tak. Gdy podszedł bliżej okazało się, że cała wioska została wycięta w pień. Pomiędzy chatami leżały porozrzucane ciała mężczyzn ale także kobiet i dzieci, nie było widać śladów walki. Ręce Gor-Rakha zaczęły drżeć, usiadł na ziemi. Patrzył się obojętnym wzrokiem przed siebie.
-Przyszli z północy... - powiedział półgłosem do siebie i zamilkł kiedy usłyszał kroki za swoimi plecami. Przez chwilę jeszcze patrzył się w stronę zachodzącego słońca pustymi oczami zanim i one znikły za horyzontem.