Aleatha

Pełna wersja: Opowieści z Zaginionych Sfer
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Niechlujnie zbita, drewniana buda pokryta strzechą, przytulona do rozsypującego się fragmentu muru - samotnej pozostałości po wiekach sprzed upadku królestw - kusiła w ten zimny wieczór nie gorzej od pełnego wygód pałacu. Zabrudzony szyld kołyszący się na naderwanym łańcuchu przedstawiał uśmiechnięte, pieczone prosię, znak popularny wśród bezimiennych oberży rozsianych między leśnymi szlakami tego regionu. Wewnątrz panował półmrok, właściciel najwyraźniej oszczędzał na świecach. Jedynym źródłem światła był ogień trzaskający leniwie w rozpadającym się kominku, przylegającym do jedynej murowanej ściany. Łysiejący grubasek w poplamionym fartuchu stał za szynkwasem beznamiętnie polerując miedziane kufle i zerkał podejrzliwie w kierunku swego jedynego gościa. Zarośnięty włóczykij zgarbiony przy niewielkim stoliku spoglądał na ciężkie drzwi nierówno osadzone w przeżartych rdzą zawiasach, jakby na kogoś czekając. Gmerał palcami w gęstej brodzie, która od miesięcy nie widziała brzytwy ni mydła. Obok, oparty o ławę stał podłużny przedmiot owinięty w szmaty. Zapewne broń podróżnego - w obecnych czasach nieuzbrojeni chodzili tylko głupcy, lub ci, których nie było stać nawet na kawałek zardzewiałej stali wygrzebany z jakiegoś starego pobojowiska. Również pulchny karczmarz trzymał pod ręką ukrytą za jedną z beczek, gotową do strzału kuszę. Bez żadnych zbrojnych sił dbających o prawo i porządek, mieszkańcy świata rozbitego kataklizmem sami musieli troszczyć się o swoje bezpieczeństwo. 
Nagle podróżny zerwał się na nogi. Karczmarz spojrzał z nadzieją, że gość zamówi coś jeszcze prócz rozwodnionego, korzennego piwa, które stało niedopite na jego stoliku, ale tamten nawet nie patrzył na karczmarza, tylko nasłuchiwał. Czy dosłyszał na zewnątrz kroki, czy tylko mu się zdawało?
Drzwi, skrzypiąc, otworzyły się, a do środka wszedł średniego wzrostu mężczyzna odziany w brązową szatę sięgającą ziemi, podniszczoną tu i ówdzie. Wygląd tego jegomościa przywodził na myśl mnichów, o których opowiadano czasem, że ostali się jeszcze gdzieniegdzie, oddając cześć różnym bóstwom, choć te nie zrobiły nic, gdy Stary Świat walił się w gruzach. Łysiejący i z brązową, przeplataną siwizną brodą, sprawiał dość przyjazne wrażenie.
Oparł się ciężko na lasce i poprawił podróżną torbę, po czym skinął przyjaźnie do wędrowca po czym zwrócił się do karczmarza:
- Dajcie, dobry człowieku, kufel piwa i bochen chleba, jeśli tylko jest. - To powiedziawszy, rozejrzał się po pomieszczeniu i usiadł przy jednej z ław. - Będę też potrzebował jakiegoś kąta do spania, to może być stajnia albo stodoła.
- Coś się znajdzie, coś się znajdzie. - Karczmarz uśmiechnął się szeroko, widząc, że jednak wpadnie mu dziś parę miedziaków. Natychmiast zakrzątnął się by dogodzić gościowi. Tymczasem podróżny, który był tu wcześniej przyglądał się nowo przybyłemu z pewnym zawodem. Trącił butem swój tobołek, wsuwając go głębiej pod ławę i kulejąc lekko na prawą nogę podszedł do maleńkiego okna wyglądając na zewnątrz. Słońce zniknęło za poszarpanymi wzgórzami już jakiś czas temu, otulając ich szczyty niewyraźną, pomarańczową łuną. Mężczyzna westchnął cicho, odwracając się ku wnętrzu. 
- Przepraszam dobrodzieja... - odezwał się do nowego gościa, uchylając płaszcza rozłożonymi w przyjaznym geście dłońmi, ukazując na chwilę grubą przeszywanicę, w którą był odziany. - Czy dobrodziej czasem nie ze wschodniego traktu? Czekam tu na swojego towarzysza, ten jednak spóźnia się, co nie jest w jego naturze. Niski, z długim wąsem, zapewne jechał konno... - mówił mężczyzna, szukając we wzroku przybysza jakiegoś potwierdzenia, że widział on podobną osobę.
Mnich, jeśli nim faktycznie był, skinął zza ławy do podróżnego.
- Owszem, szedłem ze wschodu. - To rzekłszy, milczał dłuższy czas, przyglądając się z namysłem mężczyźnie, który wciąż jeszcze stał i oczekiwał odpowiedzi. - Niedaleko, jakąś milę stąd, rzucił mi się w oczy leżący niedaleko w traktu, wśród drzew, koń z rozszarpanym brzuchem. Myślałem jednak raczej, że to wilki dopadły raczej jakiegoś dzikiego wierzchowca, bo obok nie dojrzałem ani siodła, ani niczego innego.
To powiedziawszy, zabrał się do posiłku, który podał mu karczmarz, i odrywając kęsy chleba przyglądał się reakcji mężczyzny.
Podróżny pobladł nieco i zacisnął wargi. Znów zakrzątnął się przy oknie, wyglądając w szybko gęstniejącą ciemność.
- Nie może być, nie może być... - westchnął ciężko i ruszył w kierunku drzwi, ale zawrócił ku ławie, pod którą leżał jego tobołek. Karczmarz zerknął spode łba na nerwowe ruchy gościa.
- Dajże spokój człowieku, w takiej ćmie nikogo nie znajdziesz. Szlaki tu uciążliwe, twój znajomy pewnie stanął gdzieś po drodze żeby nocą nie jechać. - Burknął nieco szorstko, ale nie bez pewnej empatii w głosie. Podenerwowany podróżny przystanął by przetrawić słowa gospodarza.
- Racja to... racja. - wymamrotał pod wąsem, przyjmując radę z pewną ulgą, jakby gasząc nią sumienie. - Dajcie więc co na ząb, i ja zostanę. - westchnął w końcu, siadając z powrotem na ławie, nieco uspokojony, choć nadal spięty.
Wieczór w karczmie upływał leniwie i w ciszy. Mężczyzna w szacie mnicha skończył posiłek i powoli zbierał się na poszukiwanie miejsca do spania, gdy na zewnątrz odezwały się jakieś kłótliwe głosy. Karczmarz i dwaj jego goście spojrzeli zaniepokojeni w stronę drzwi. Medard zaglądnął w okno i pobladł, cofając się szybko. Usiadł z powrotem na ławie siląc się na naturalną pozycję, jakby chciał okazać że zaistniały hałas w ogóle go nie obszedł. Solidny kopniak otworzył drzwi, które trzasnęły o ścianę i zatrzeszczały na zawiasach, skarżąc się na to brutalne traktowanie. Do środka wsunęło się trzech postawnych mężczyzn. Ich pstrokate stroje złożone z niepasujących do siebie elementów zdradzały, że zdarto je kiedyś z pechowych podróżnych, a uzbrojenie w postaci krótkich ostrzy i nabijanych gwoźdźmi pałek nie pozostawiało wątpliwości co do profesji przybyszów. Wciągnęli oni za sobą małego, zmaltretowanego człowieczka. Dzięki jego posturze i długich, ciemnych wąsach wszyscy poznali w nim człowieka, o którego tak niepokoił się Medard. Zbóje przystawili mu nóż do gardła.
- No, gadaj. Który to? - warknął mężczyzna, trzymający swoją ofiarę za kark. Wąsal obrzucił wzrokiem wnętrze i spojrzał na czubki swoich butów. Silny chwyt niemal odrywał jego stopy od podłogi. 
- Ż-żaden... jeszcze go tu nie ma... - stęknął. Bandyci parsknęli rozbawieni.
- Więc po prostu bierzemy obu. - powiedział najwyższy z nich, który zapewne był tu szefem. Już mieli się ruszyć ku podróżnym, gdy dostrzegli kuszę w rękach oberżysty, wycelowaną w ich stronę. Drgnęli niepewnie. 
- Słuchaj no! Nie mamy z tobą zwady, odłóż tę zabawkę a nic ci się nie stanie! - krzyknął do niego wódz bandytów. 
- Ja mam inną propozycję. Ta zabawka ma wystarczający naciąg, żeby przybić twoje dupsko do ściany. Nikt nie ruszy moich gości i wypuścicie też tego pana. - odpowiedział karczmarz spokojnym głosem. Najwyraźniej nie była to pierwsza taka sytuacja w jego karierze. Zbóje popatrzyli po sobie niepewnie, ale ten, który trzymał wąsala zaśmiał się głośno. 
- Tylko spróbuj grubasie! 
Karczmarzowi drgnęła powieka. Uśmiechnął się kpiąco i zwolnił cięciwę. Metalowe łęczysko zagrało dźwięcznie i jednym z bandziorów szarpnął wstrząs. Przez chwilę nikt nie wiedział co się stało, bo bełt niemal całkowicie zniknął w jego ciele, ale gdy przeszły pierwsze sekundy konsternacji wnętrze karczmy pochłonął chaos godny pradawnych pól bitewnych.