Późnym wieczorem, tego dnia, kiedy młodzi podróżni opuścili tereny wsi, do karczmy zawędrował szary jegomość, o dość posępnej aparycji. Ta noc była sucha, aczkolwiek chłodna, toteż okutana grubym szalem twarz przybysza była całkowicie niewidoczna. Spod ronda wysokiego kapelusza wyzierało przenikliwe, palące wszystko na swej drodze spojrzenie. Mężczyzna rozejrzał się po izbie. Dookoła widać było jedynie kilkoro dopijających swe piwa wieśniaków a także jednego czy dwóch miłośników tulenia kamieni brukowych.
Karczmarz zawiesił na gościu swoje nieprzytomne spojrzenie. Mógłby przysiąc, że kiedyś spotkał się z podobną postacią, może nie oko w oko, ale z całą pewnością gdzieś o tych typach słyszał. Obserwowany mężczyzna był średniego wzrostu, gruby płaszcz nie pozwalał jednoznacznie ocenić budowy jego ciała. Szczegół, który od razu przykuwał wzrok każdego, to dość osobliwy kapelusz - wysoki, jakby szpiczasty, ale ten szpic został ścięty i górę nakrycia głowy zakończono na płask; cylindryczna, zwężająca się ku górze część spięta była klamrą, za którą zatknięto pióro - karczmarz nie potrafił stwierdzić, który ptak podzielił się swoją własnością z przybyszem. Rondo kapelusza było dość szerokie, rzec by można, że skrywało pod sobą niemalże całą postać, którą osłaniać miało za cel. Niebywałe nakrycie głowy wykonane było z ciemnej, garbowanej skóry, prawdopodobnie z wołu, grubo lamowanej. Wędrowiec odziany był także w długi, zamszowy płaszcz, w kolorze ziemistym. Płaszcz ten był tak długi, że jego końcówka majtała się po podłodze. Więcej szczegółów karczmarz nie dopatrzył, ponieważ nieznajomy go zagadnął:
- Szukam młodego łowcy. Długie, ciemne włosy, zielonkawe ciuchy, zapewne miał przy sobie łuk. Był tutaj?
- A czy ja wiem... - odparł bez namysłu gospodarz - Sporo ludzi się tu przewija.
- Być może, być może... Ostatnie słowo przeszło w ustach nieznajomego prawie w szept. Karczmarz poczuł dreszcz, kiedy ostatnia głoska ucichła. - Powiedz mi, czy w tej wsi sporo osób nosi długie, kompozytowe łuki zwiadowców?
- Panie, prostym człowiekiem jestem i nie odróżnię łuku zwyczajnego od tego komposto... kompy... no jak go tam określiłeś...
- Nie irytuj mnie - przerwał przybysz i chwycił poły koszuli szynkarza w odzianą w skórzaną rękawicę dłoń. - Doskonale wiesz, co mam na myśli mówiąc kompozytowy. A może mam ci go naszkicować, na tym twoim tłustym dupsku? Sztyletem?
- P-p-p... panie...
- Nie jestem dla ciebie żadnym panem. Zadałem ci proste pytanie i chciałbym abyś mi na nie odpowiedział. Szukam młodego mężczyzny, łowcy o charakterystycznej dość twarzy, mającego rozpoznawalny łuk na wyposażeniu. Mógł mu ktoś towarzyszyć, ale niekoniecznie, bo często wędruje sam. Muszę się z nim skontaktować. A ty utrudniasz mi zadanie.
Karczmarz potarł się po swojej zadniej części i znalazł w sobie jeszcze resztki odwagi, wymieszanej z głupotą, po czym wypalił:
- A co ja z tego będę miał?
- Co? - spytał zaskoczony przybysz. - Z całą pewnością, obejdzie się bez tatuażu na twoim tyłku. Co więcej, działam z polecania osób, którym nie chciałbyś wejść w drogę... - mówiąc to rozchylił poły płaszcza a oczom karczmarza ukazała się skórzana tunika w rdzawym kolorze, lamowana burgundem, zaś na jej lewej klapie był wyszyty czarną nicią emblemat. Miecz, o fantazyjnej rękojeści, na którego ostrzu ważyły się szale... na lewej widniał napis "Mors", na prawej "Vita". Gospodarz natychmiast zrozumiał, a z jego ust wyrwał się niemalże bezgłośny szept:
- Sądny...
- Tak. Jak dobrze wiesz, za pomoc sądnym, każdy otrzyma wynagrodzenie, odpowiednie dla jego wkładu co do sprawy, którą Sługa Prawa Nocnego się aktualnie zajmuje. Także, jak będzie, ojczulku?
Karczmarz otarł z czoła rękawem pot i wybełkotał:
- T-t-t... tak. Był tu... zatrzymał się... ech... na kilka nocy. Dziś rano wyjechał...
- Sam? - wszedł mu w słowo sądny.
- Tak... eee, to znaczy nie. Czy jeśli powiem coś więcej, to moja... ekhm, nagroda będzie wyższa? - postanowił upewnić się karczmarz.
- Sam o tym zdecyduję. Słucham.
- Było ich dwoje. On i jakaś kobieta. Również młoda. Zwracał się do niej Stokrotko, Czarodziejko... tyle słyszałem.
Przybysz potarł podbródek odzianą w czerń dłonią i wykrzywił usta w grymasie, mającym prawdopodobnie przypominać uśmiech.
- Skąd mam mieć pewność, że nie łżesz, szynkarzu? Od początku coś kręcisz.
- Nie, nie! To prawda. Oto klucz do pokoju, w którym spali. Możesz tam pójść i go przeszukać.
- To nie będzie konieczne. Cóż, jeśli powiesz mi jeszcze gdzie wyruszyli, to zastanowię się nad nagrodą dla ciebie.
Oczy karczmarza rozbłysły chciwością potęgowaną strachem. Przed zemdleniem chroniła go świadomość otrzymania nagrody. Już widział, jak wyposaża gospodę w...
- Karczmarzu! - z zamyślenia wyrwało go warknięcie nieznajomego.
- Już, już mówię. Łucznik mówił coś o jakimś naczelniku i o podróży na zachód. Aaaa zanim wyruszyli to kupili jeszcze ode mnie konia.
Psia kość! Konno... w tym tempie nigdy ich nie dogonię. Zaklął w myśli nieznajomy. Karczmarz nie zwracał na niego uwagi i dalej paplał:
- I byli u miejscowego kowala, kupili chyba groty do strzał...
- Dość, wystarczy. Masz, to za fatygę. I żegnaj. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni.
Przybysz położył na blat żelazną monetę i podążył w stronę drzwi. Gospodarz ujął pieniądz w dłoń i począł mu się bacznie przyglądać. Moneta była dość sfatygowana. Z jednej strony pusta, jakby jej powierzchnię ktoś uparcie pocierał o kamień. Z drugiej wyglądała dokładnie tak samo, z tą tylko różnicą, że wyskrobano w niej jakimś ostrym narzędziem napis "VITA". Karczmarz spostrzegłszy ryt o mało co nie narobił w spodnie. Gdy spojrzał przed siebie, nieznajomego już nie było.
- Żyję... - wyszeptał. - Będę miał co wnukom opowiadać...
Karczmarz zawiesił na gościu swoje nieprzytomne spojrzenie. Mógłby przysiąc, że kiedyś spotkał się z podobną postacią, może nie oko w oko, ale z całą pewnością gdzieś o tych typach słyszał. Obserwowany mężczyzna był średniego wzrostu, gruby płaszcz nie pozwalał jednoznacznie ocenić budowy jego ciała. Szczegół, który od razu przykuwał wzrok każdego, to dość osobliwy kapelusz - wysoki, jakby szpiczasty, ale ten szpic został ścięty i górę nakrycia głowy zakończono na płask; cylindryczna, zwężająca się ku górze część spięta była klamrą, za którą zatknięto pióro - karczmarz nie potrafił stwierdzić, który ptak podzielił się swoją własnością z przybyszem. Rondo kapelusza było dość szerokie, rzec by można, że skrywało pod sobą niemalże całą postać, którą osłaniać miało za cel. Niebywałe nakrycie głowy wykonane było z ciemnej, garbowanej skóry, prawdopodobnie z wołu, grubo lamowanej. Wędrowiec odziany był także w długi, zamszowy płaszcz, w kolorze ziemistym. Płaszcz ten był tak długi, że jego końcówka majtała się po podłodze. Więcej szczegółów karczmarz nie dopatrzył, ponieważ nieznajomy go zagadnął:
- Szukam młodego łowcy. Długie, ciemne włosy, zielonkawe ciuchy, zapewne miał przy sobie łuk. Był tutaj?
- A czy ja wiem... - odparł bez namysłu gospodarz - Sporo ludzi się tu przewija.
- Być może, być może... Ostatnie słowo przeszło w ustach nieznajomego prawie w szept. Karczmarz poczuł dreszcz, kiedy ostatnia głoska ucichła. - Powiedz mi, czy w tej wsi sporo osób nosi długie, kompozytowe łuki zwiadowców?
- Panie, prostym człowiekiem jestem i nie odróżnię łuku zwyczajnego od tego komposto... kompy... no jak go tam określiłeś...
- Nie irytuj mnie - przerwał przybysz i chwycił poły koszuli szynkarza w odzianą w skórzaną rękawicę dłoń. - Doskonale wiesz, co mam na myśli mówiąc kompozytowy. A może mam ci go naszkicować, na tym twoim tłustym dupsku? Sztyletem?
- P-p-p... panie...
- Nie jestem dla ciebie żadnym panem. Zadałem ci proste pytanie i chciałbym abyś mi na nie odpowiedział. Szukam młodego mężczyzny, łowcy o charakterystycznej dość twarzy, mającego rozpoznawalny łuk na wyposażeniu. Mógł mu ktoś towarzyszyć, ale niekoniecznie, bo często wędruje sam. Muszę się z nim skontaktować. A ty utrudniasz mi zadanie.
Karczmarz potarł się po swojej zadniej części i znalazł w sobie jeszcze resztki odwagi, wymieszanej z głupotą, po czym wypalił:
- A co ja z tego będę miał?
- Co? - spytał zaskoczony przybysz. - Z całą pewnością, obejdzie się bez tatuażu na twoim tyłku. Co więcej, działam z polecania osób, którym nie chciałbyś wejść w drogę... - mówiąc to rozchylił poły płaszcza a oczom karczmarza ukazała się skórzana tunika w rdzawym kolorze, lamowana burgundem, zaś na jej lewej klapie był wyszyty czarną nicią emblemat. Miecz, o fantazyjnej rękojeści, na którego ostrzu ważyły się szale... na lewej widniał napis "Mors", na prawej "Vita". Gospodarz natychmiast zrozumiał, a z jego ust wyrwał się niemalże bezgłośny szept:
- Sądny...
- Tak. Jak dobrze wiesz, za pomoc sądnym, każdy otrzyma wynagrodzenie, odpowiednie dla jego wkładu co do sprawy, którą Sługa Prawa Nocnego się aktualnie zajmuje. Także, jak będzie, ojczulku?
Karczmarz otarł z czoła rękawem pot i wybełkotał:
- T-t-t... tak. Był tu... zatrzymał się... ech... na kilka nocy. Dziś rano wyjechał...
- Sam? - wszedł mu w słowo sądny.
- Tak... eee, to znaczy nie. Czy jeśli powiem coś więcej, to moja... ekhm, nagroda będzie wyższa? - postanowił upewnić się karczmarz.
- Sam o tym zdecyduję. Słucham.
- Było ich dwoje. On i jakaś kobieta. Również młoda. Zwracał się do niej Stokrotko, Czarodziejko... tyle słyszałem.
Przybysz potarł podbródek odzianą w czerń dłonią i wykrzywił usta w grymasie, mającym prawdopodobnie przypominać uśmiech.
- Skąd mam mieć pewność, że nie łżesz, szynkarzu? Od początku coś kręcisz.
- Nie, nie! To prawda. Oto klucz do pokoju, w którym spali. Możesz tam pójść i go przeszukać.
- To nie będzie konieczne. Cóż, jeśli powiesz mi jeszcze gdzie wyruszyli, to zastanowię się nad nagrodą dla ciebie.
Oczy karczmarza rozbłysły chciwością potęgowaną strachem. Przed zemdleniem chroniła go świadomość otrzymania nagrody. Już widział, jak wyposaża gospodę w...
- Karczmarzu! - z zamyślenia wyrwało go warknięcie nieznajomego.
- Już, już mówię. Łucznik mówił coś o jakimś naczelniku i o podróży na zachód. Aaaa zanim wyruszyli to kupili jeszcze ode mnie konia.
Psia kość! Konno... w tym tempie nigdy ich nie dogonię. Zaklął w myśli nieznajomy. Karczmarz nie zwracał na niego uwagi i dalej paplał:
- I byli u miejscowego kowala, kupili chyba groty do strzał...
- Dość, wystarczy. Masz, to za fatygę. I żegnaj. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni.
Przybysz położył na blat żelazną monetę i podążył w stronę drzwi. Gospodarz ujął pieniądz w dłoń i począł mu się bacznie przyglądać. Moneta była dość sfatygowana. Z jednej strony pusta, jakby jej powierzchnię ktoś uparcie pocierał o kamień. Z drugiej wyglądała dokładnie tak samo, z tą tylko różnicą, że wyskrobano w niej jakimś ostrym narzędziem napis "VITA". Karczmarz spostrzegłszy ryt o mało co nie narobił w spodnie. Gdy spojrzał przed siebie, nieznajomego już nie było.
- Żyję... - wyszeptał. - Będę miał co wnukom opowiadać...
***
Jeszcze tej nocy pobliska stajnia stanęła w płomieniach. Gdy zdezorientowani podróżni i przyjezdni rycerze ugasili pożar, wśród zgliszcz nie odnaleziono ani jednego końskiego truchła. Można by powiedzieć, że ten, kto podłożył ogień wysprzątał stajnię bardzo dokładnie. Ze zwierząt rzecz jasna. Ku wielkiemu zdziwieniu zgromadzonych, pośród zwęglonych resztek odnajdowały się fragmenty siodeł, popręgi, tu i ówdzie można było spostrzec osmolone miecze, resztki kopii a także ostrza toporów. Drzewce oddały płomieniom najlepsze, co w sobie miały.
Gdyby cała ta zgraja złorzeczących i klnących na czym świat stoi ludzi była choć odrobinę bardziej spostrzegawcza, dostrzegłaby pędzącego na karym rumaku, co koń wyskoczy, jeźdźca. Ale pożar skutecznie odciąga uwagę od wszelkiego dzieła, które toczy się w jego otoczeniu. Nieznajomy doskonale o tym wiedział. Obejrzawszy się za siebie ujrzał zanikającą już w nocnej otchłani wioskę, nad którą ognista łuna rozkładała swoje blado pomarańczowe ramiona. Odwróciwszy głowę w lewo, w kierunku rozległych owczych pastwisk jeździec pożegnał wzrokiem konie, które niechybnie spłonęłyby wraz z budynkiem. Powinni je szybko odnaleźć. - powiedział do siebie w myślach i dźgnął zwierzę ostrogami, aby przyspieszyło. Nie było czasu do stracenia, trzeba się spieszyć. Nie za to im płacą, żeby ktoś inny "osądził" ich cel.
W całej karierze Sądnego nikt jeszcze nie sprzątnął mu zlecenia sprzed nosa. Jednakże w tym przypadku sytuacja była dość niecodzienna. Klient zamówił nie jednego, ale aż siedmiu sądnych. Wszystkich wysłano w pogoni za łucznikiem, jednak tylko on, najstarszy z nich wszystkich, trafił na jego trop. Każdy z sędziów ruszył w inną stronę. Jedni skierowali się w tereny górskie, inni powędrowali na południe, jeden ruszył w stronę Ciepłego Oceanu. Ale tylko on zwlekał. Tylko on czuł, że coś musi być na rzeczy i do samego końca czekał. Obserwował swojego zleceniodawcę z ukrycia, uparcie powtarzając w swojej głowie, że nie jest on do końca z nimi wszystkimi szczery. No bo po co komu aż siedmiu sądnych? Po co ta szopka? Zawsze wystarczał jeden, konkretne i dobrze sprecyzowane polecenie jak dotrzeć do celu i sprawa była załatwiona. A tym razem... coś tu się nie zgadza. I miał rację. Dokładnie ósmej nocy od momentu zawiązania kontraktu, zleceniodawca skontaktował się z celem. To niedorzeczne, ale tak się właśnie stało. Jeździec nie mógł tego zrozumieć, dziesiątki pytań cisnęły mu się na usta, jeszcze więcej zostało niewypowiedzianych.
Zleceniodawca, nazwany przez łucznika Naczelnikiem, poinstruował go aby ten ruszył na zachód. Jak jeździec dobrze pamiętał, żaden z sądnych nie ruszył w tym kierunku. Uznali, że tereny tej marchii są ciągle targane konfliktami, toteż zwiadowca z pewnością nie zapuści się tam. A jednak... co więcej, na rozkaz zleceniodawcy. To należy zbadać.
I teraz mknąc przez mrok nocy, zostawiając za sobą niezliczoną ilość myśli i pytań, w głowie jeźdźca pojawiały się kolejne. Po co mu czarodziejka? Dlaczego zmierzają w kierunku marchii? Dlaczego tak się spieszą, teraz, a zmitrężyli tyle dni w karczmie? I dlaczego zostawiają za sobą tyle widocznych śladów? Przecież każdy głupi kłusownik z powodzeniem by ich wytropił. A on jest łowcą, zwiadowcą... i absolutnie nie dba o to. Jakby ta misja nie była osnuta żadną tajemnicą!
Gdy te pytania obijały się o czaszkę jeźdźca jak serce dzwonu o jego wnętrze, w oddali zamajaczyły sylwetki drzew. Pojedyncze pniaki zaczęły się zagęszczać i po pewnym czasie wjechał do lasu. Zatrzymał konia i zsiadł z niego. Leśny trakt nie był uczęszczany przez konnych. Dookoła lasu biegła ścieżka w sam raz dla jeźdźców, zdecydowanie szybsza, otwarta, idealna dla jadących, totalnie bezużyteczna dla rabusiów. Tą ścieżką podróżowało wielu. Ale lesistą mało kto. A właśnie tutaj, nachylając się nad ziemią, dopatrzył się w majaczącym przez listowie świetle księżyca śladów końskich kopyt. Zdecydowanie za głębokich jak na smukłego, zwinnego konia zwiadowców. To musiała być ta chabeta od karczmarza - pomyślał i natychmiast się podniósł. Odprowadził konia na skraj lasu, odpiął popręg i zrzucił na ziemię siodło. Klepnął rumaka otwartą dłonią w zad, z całych sił, tak, że zwierzę zarżało nerwowo i puściło się w drogę powrotną do wsi, choć zapewne zatrzyma się w jakimś dogodnym miejscu, na mały popas. Nieznajomy zarzucił siodło na bark i przeszedł może ze sto łokci, po czym zatrzymał się i począł rozglądać po koronach drzew. Wypatrzywszy odpowiedni obiekt podszedł do niego i powiesił siodło na najgrubszej, znajdującej się na jego poziomie gałęzi. Mając już puste ręce mógł swobodnie przedzierać się przez gąszcze. Cały czas posuwał się naprzód, wzdłuż ścieżki, nie nią samą, a pod osłoną drzew i krzewów. Nie chciał zostać zauważony. Wiedział, że w tym lesie z całą pewnością łucznik się zatrzymywał, że na pewno odpoczął po długiej i męczącej jeździe. Szczególnie, że podróżował dość powoli. Koń karczmarza nie był przystosowany do dalekich galopów.
Idąc, natknął się na pozostałości po obozowisku, jednak po wstępnych oględzinach doszedł do wniosku, że nie były to ślady, których szukał. Resztki ogniska rozkopano niedbale, nawet nie zalano ich wodą. Dookoła walały się kawałki jedzenia, królicze odnóża, głowy, skórki... Skórki! To nie kłusownicy, z pewnością. Oni zabrali by wszystkie skóry i sprzedali we wsi... tu musieli być...
- Hola! - dał się słyszeć pośród mroku ochrypły głos. - Czyżby się paniczyk zgubił? Może pomożemy wrócić na trakt, za odpowiednią opłatą, oczywiście.
Nieznajomy wytężył wzrok. Oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i niezbyt daleko od siebie, może z kilkadziesiąt łokci, dostrzegł mężczyznę. Był wielki jak tur a w jego łysej głowie odbijały się księżycowe oczka, przedzierające się przez szpary w listowiu.
- Fren, on cię chyba nie słyszał. - przyszedł mu w sukurs towarzysz - Coś mi się zdaję, że jeleń za daleko od drogi odszedł i cały ten las przytępił mu słuch.
- No to powtórzymy raz jeszcze. Słuchaj, ofermo. Dawaj wszystko co masz, bo widzę, że jasno się nie wyraziliśmy, albo masz we łbie owies. Nie stawiaj oporu. Jest nas zbyt wielu, - mówiąc to wydał z siebie przeciągły gwizd i zza drzew wychynęło jeszcze trzech mężczyzn i jedna kobieta - jak sam widzisz, i nie dasz nam rady. Bo my same zabijaki, zahartowani morderstwami i latami spędzonymi w lochach.
Kobieta niespokojnie się poruszyła, tak przynajmniej wydało się nieznajomemu. Zamaszystym gestem sięgnęła za plecy i w chwilę później trzymała łuk. Jej trzej kompami błysnęli w ciemności uśmiechem ostrzy, trzech szabel, które ocierając się o skórzane pochwy jęknęły metalicznym głosem. Łysy Fren sięgnął za plecy i w jego dłoniach pojawił się potężny, oburęczny topór, zaś jego towarzysz trzymał już w obu dłoniach spiłowane do połowy długości szable, zaostrzone na kształt sztyletów.
- To jak będzie, papciu - odezwała się słodkim głosem kobieta - oddasz co nasze, czy masz ochotę zatańczyć?
W jej głosie brzmiała bezczelność i śmiertelna wręcz zarozumiałość. Sądny wiedział, że to największy wróg każdego człowieka. Dlatego momentalnie uświadomił sobie, że ta zgraja, to nic specjalnego. Odchylił głowę do tyłu, spojrzał w zasłonięte koronami drzew niebo i zastygł w bezruchu, nasłuchując...
- On chyba nas ni rozumi. - bąknął jeden z uzbrojonych w szable - Dajże mu w pysk pałką, Fren.
Kobieta poczęła nakładać strzałę, już oparła ją o cięciwę gdy sądny poruszył się gwałtownie i w dosłownie mgnieniu oka sięgnął pod płaszcz. Pociągnął za przyszyty pod nim pas i nakrycie opadło z dziwnym klekotem na pokrytą ściółką ziemię. Gdy rozpostarł ramiona w jego dłoniach spoczywały dwie niewielkiej wielkości kusze. Kompania wybuchnęła śmiechem.
- Hahahaha! A niby co ty chcesz nam zrobić tymi śmiesznymi zabawkami, co? Użądlić? - rechotał Fren. - Flegma, bierzemy go!
Gdy tylko mężczyzna zrobił krok do przodu sądny kucnął, skierował jedną rękę w stronę kobiety, a drugą w nacierającego buntownika. Pociągnął za spusty jednocześnie i w jednej chwili zasnuła go gęsta, czarna mgła, a powietrze zaroiło się od śmiercionośnych pocisków. Spowity gęstą mgłą sądny sięgnął po szpadę. Gdy mgła opadła, mężczyzna, który wcześniej ruszył w jego stronę, leżał w kałuży krwi a z jego brzucha wylewały się wnętrzności. Kobieta jęknęła cicho, opuściła łuk i osunęła się na kolana, kurczowo zaciskając prawą dłoń na bełcie wbitym po lotkę w jej lewą pierś. Z rany wypływała strumieniem gorąca krew. Kiedy upadła, Fren i reszta zbirów, wcześniej oniemiali z szoku, rzucili się z rykiem na nieznajomego. Ten, uskoczył przed dwoma młodzianami młócącymi szablami jak cepami. Wyższy zaatakował go z ręką uniesioną do góry, sądny wykorzystał to i unikając ciosu pchnął szpadą pod pachę napastnika. Ostrze przebiło wełnianą tunikę, przeszło między żebrami i wbiło się w szyję, wychodząc z ciała tuż przy obojczyku. Chłopak padł na ziemię jak rażony piorunem.
W tym czasie jego niższy kompan machał swoim ostrzem jak opętany, ciskając przy tym cały stek przekleństw. Fren usiłował zamachnąć się toporem, jednak chybił, ślizgając się w kałuży krwi swego niedawnego kompana. Upadając na tyłek uniósł ręce do góry aby złapać równowagę, w tym samym momencie niski, klnący mężczyzna natarł na sądnego, który wyszarpnął z potężnego uścisku Frena topór i uderzył na odlew płazem ostrza twarz młodzieńca. Młody przewrócił się na babrzącego się w krwi herszta bandy i stracił przytomność.
Ostatni z bandytów, uzbrojony we własnoręcznie wykonane sztylety ruszył na nieznajomego. Ostrza wręcz tańczyły w jego dłoniach. Sądny sięgnął do kieszeni, ujął monetę i podrzucił ją wysoko. Ta upadła pod nogami nożownika i na moment przykuła jego wzrok. Gdy go od niej odwrócił, w jego twarz wycelowany był cztery maleńkie lufy kuszy wiązkowej. Ciszę przerwał szczęk spustu i... nic się nie stało. Sądny zaklął w myśli a nożownik wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Co? Zabawki się popsuły?
Nie zdążył jednak zamarkować ciosu, gdyż w tym samym momencie między jego nogami znalazło się kolano nieznajomego, uderzające z całym impetem w jego męskość. Mężczyzna wypuścił z rąk sztylety, przewrócił się i skulony począł przetaczać się po ziemi. Sądny wyszarpnął szpadę spod pachy wysokiego młodzieńca. Stanął nad oddychającą ciężko kobietą, schylił się i spojrzał jej w oczy mówiąc:
- Kiepski ze mnie tancerz. - po czym złapał za bełt i wyszarpnął z rany. Ciszę rozdarł chrzęst pękających żeber. Kobieta jęknęła a jej usta zastygły w bezruchu a oczy zgasły.
Mężczyzna odwrócił się, podszedł do ślizgającego się we krwi, przygniecionego nieprzytomnym towarzyszem Frena i nadepnął na jego bark. Bandyta zawył z bólu czując łamiącą się kość obojczykową.
- Zatłukę cię! Obiecuję! - te słowa wypluł z wściekłością, dokładając sporą dawkę śliny, która ściekła mu po brodzie.
- Powiedz mi, - zaczął spokojnym głosem sądny - czy przejeżdżali tędy jacyś jeźdźcy? Dziś.
- A pies ci mordę lizał! Niczego się ode mnie nie dowiesz. - wrzeszczał Fren. Nieznajomy przycisnął nogą miejsce, gdzie pękła kość i bandyta zawył jeszcze głośniej. W powietrzu dało się wyczuć smród moczu.
- Powtórzę jeszcze raz, grzecznie. Na wypadek gdybyś nie zrozumiał: czy przejeżdżał tędy młody mężczyzna w towarzystwie kobiety?
- Taaak! - wykrzyczał przez ból Fren - tak, przejeżdżali tędy.
- W którą stronę się udali? Czy obozowali w tym lesie?
- Nie wiem, skąd mam wiedzieć? - mężczyzna szlochał - Młoda powiedziała, że ta dziewczyna jest magiczna, dlatego nie ruszaliśmy ich. Nic na ich temat nie wiem. Może zatrzymali się w dalszej części lasu.
- W dalszej? - mówiąc to, sądny raz jeszcze przycisnął wyjącego z bólu Frena do ziemi.
- Przeeeestań! Dalej ścieżka skręca na północ i wije się w lesie, ale i tak wychodzi na zachodzie. Może gdzieś w głębi rozbili obóz. Nic więcej nie wiem.
- Cóż, w takim razie będziemy musieli się pożegnać.
- A kij ci w zad, świński synu!
- A tobie w oko - mówiąc to, sądny wbił w oczodół bandyty bełt, który wcześniej wyciągnął z piersi łuczniczki. Fren wykrzywił się w agonalnym spazmie, odchylił głowę mocno do tyłu i osunął bez tchu. Nieznajomy podszedł do wijącego, trzymającego się za kroczę mężczyzny. Kucnął przy nim, i spuścił wzrok na monetę.
- VITA - szepnął, - cóż, Pan przemówił, twoje życie oszczędzono.
Ujął pieniążek w dłoń, podniósł się z kolan i ruszył w kierunku płaszcza. Wydobył spod niego potężnie wyglądającą dwuręczną kuszę, którą przypiął do pleców dwoma skórzanymi pasami. Następnie chwycił płaszcz, zarzucił na plecy i ruszył w ciemność, klnąc pod nosem:
- Cholerne spusty sprężynowe...
Gdyby cała ta zgraja złorzeczących i klnących na czym świat stoi ludzi była choć odrobinę bardziej spostrzegawcza, dostrzegłaby pędzącego na karym rumaku, co koń wyskoczy, jeźdźca. Ale pożar skutecznie odciąga uwagę od wszelkiego dzieła, które toczy się w jego otoczeniu. Nieznajomy doskonale o tym wiedział. Obejrzawszy się za siebie ujrzał zanikającą już w nocnej otchłani wioskę, nad którą ognista łuna rozkładała swoje blado pomarańczowe ramiona. Odwróciwszy głowę w lewo, w kierunku rozległych owczych pastwisk jeździec pożegnał wzrokiem konie, które niechybnie spłonęłyby wraz z budynkiem. Powinni je szybko odnaleźć. - powiedział do siebie w myślach i dźgnął zwierzę ostrogami, aby przyspieszyło. Nie było czasu do stracenia, trzeba się spieszyć. Nie za to im płacą, żeby ktoś inny "osądził" ich cel.
W całej karierze Sądnego nikt jeszcze nie sprzątnął mu zlecenia sprzed nosa. Jednakże w tym przypadku sytuacja była dość niecodzienna. Klient zamówił nie jednego, ale aż siedmiu sądnych. Wszystkich wysłano w pogoni za łucznikiem, jednak tylko on, najstarszy z nich wszystkich, trafił na jego trop. Każdy z sędziów ruszył w inną stronę. Jedni skierowali się w tereny górskie, inni powędrowali na południe, jeden ruszył w stronę Ciepłego Oceanu. Ale tylko on zwlekał. Tylko on czuł, że coś musi być na rzeczy i do samego końca czekał. Obserwował swojego zleceniodawcę z ukrycia, uparcie powtarzając w swojej głowie, że nie jest on do końca z nimi wszystkimi szczery. No bo po co komu aż siedmiu sądnych? Po co ta szopka? Zawsze wystarczał jeden, konkretne i dobrze sprecyzowane polecenie jak dotrzeć do celu i sprawa była załatwiona. A tym razem... coś tu się nie zgadza. I miał rację. Dokładnie ósmej nocy od momentu zawiązania kontraktu, zleceniodawca skontaktował się z celem. To niedorzeczne, ale tak się właśnie stało. Jeździec nie mógł tego zrozumieć, dziesiątki pytań cisnęły mu się na usta, jeszcze więcej zostało niewypowiedzianych.
Zleceniodawca, nazwany przez łucznika Naczelnikiem, poinstruował go aby ten ruszył na zachód. Jak jeździec dobrze pamiętał, żaden z sądnych nie ruszył w tym kierunku. Uznali, że tereny tej marchii są ciągle targane konfliktami, toteż zwiadowca z pewnością nie zapuści się tam. A jednak... co więcej, na rozkaz zleceniodawcy. To należy zbadać.
I teraz mknąc przez mrok nocy, zostawiając za sobą niezliczoną ilość myśli i pytań, w głowie jeźdźca pojawiały się kolejne. Po co mu czarodziejka? Dlaczego zmierzają w kierunku marchii? Dlaczego tak się spieszą, teraz, a zmitrężyli tyle dni w karczmie? I dlaczego zostawiają za sobą tyle widocznych śladów? Przecież każdy głupi kłusownik z powodzeniem by ich wytropił. A on jest łowcą, zwiadowcą... i absolutnie nie dba o to. Jakby ta misja nie była osnuta żadną tajemnicą!
Gdy te pytania obijały się o czaszkę jeźdźca jak serce dzwonu o jego wnętrze, w oddali zamajaczyły sylwetki drzew. Pojedyncze pniaki zaczęły się zagęszczać i po pewnym czasie wjechał do lasu. Zatrzymał konia i zsiadł z niego. Leśny trakt nie był uczęszczany przez konnych. Dookoła lasu biegła ścieżka w sam raz dla jeźdźców, zdecydowanie szybsza, otwarta, idealna dla jadących, totalnie bezużyteczna dla rabusiów. Tą ścieżką podróżowało wielu. Ale lesistą mało kto. A właśnie tutaj, nachylając się nad ziemią, dopatrzył się w majaczącym przez listowie świetle księżyca śladów końskich kopyt. Zdecydowanie za głębokich jak na smukłego, zwinnego konia zwiadowców. To musiała być ta chabeta od karczmarza - pomyślał i natychmiast się podniósł. Odprowadził konia na skraj lasu, odpiął popręg i zrzucił na ziemię siodło. Klepnął rumaka otwartą dłonią w zad, z całych sił, tak, że zwierzę zarżało nerwowo i puściło się w drogę powrotną do wsi, choć zapewne zatrzyma się w jakimś dogodnym miejscu, na mały popas. Nieznajomy zarzucił siodło na bark i przeszedł może ze sto łokci, po czym zatrzymał się i począł rozglądać po koronach drzew. Wypatrzywszy odpowiedni obiekt podszedł do niego i powiesił siodło na najgrubszej, znajdującej się na jego poziomie gałęzi. Mając już puste ręce mógł swobodnie przedzierać się przez gąszcze. Cały czas posuwał się naprzód, wzdłuż ścieżki, nie nią samą, a pod osłoną drzew i krzewów. Nie chciał zostać zauważony. Wiedział, że w tym lesie z całą pewnością łucznik się zatrzymywał, że na pewno odpoczął po długiej i męczącej jeździe. Szczególnie, że podróżował dość powoli. Koń karczmarza nie był przystosowany do dalekich galopów.
Idąc, natknął się na pozostałości po obozowisku, jednak po wstępnych oględzinach doszedł do wniosku, że nie były to ślady, których szukał. Resztki ogniska rozkopano niedbale, nawet nie zalano ich wodą. Dookoła walały się kawałki jedzenia, królicze odnóża, głowy, skórki... Skórki! To nie kłusownicy, z pewnością. Oni zabrali by wszystkie skóry i sprzedali we wsi... tu musieli być...
- Hola! - dał się słyszeć pośród mroku ochrypły głos. - Czyżby się paniczyk zgubił? Może pomożemy wrócić na trakt, za odpowiednią opłatą, oczywiście.
Nieznajomy wytężył wzrok. Oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i niezbyt daleko od siebie, może z kilkadziesiąt łokci, dostrzegł mężczyznę. Był wielki jak tur a w jego łysej głowie odbijały się księżycowe oczka, przedzierające się przez szpary w listowiu.
- Fren, on cię chyba nie słyszał. - przyszedł mu w sukurs towarzysz - Coś mi się zdaję, że jeleń za daleko od drogi odszedł i cały ten las przytępił mu słuch.
- No to powtórzymy raz jeszcze. Słuchaj, ofermo. Dawaj wszystko co masz, bo widzę, że jasno się nie wyraziliśmy, albo masz we łbie owies. Nie stawiaj oporu. Jest nas zbyt wielu, - mówiąc to wydał z siebie przeciągły gwizd i zza drzew wychynęło jeszcze trzech mężczyzn i jedna kobieta - jak sam widzisz, i nie dasz nam rady. Bo my same zabijaki, zahartowani morderstwami i latami spędzonymi w lochach.
Kobieta niespokojnie się poruszyła, tak przynajmniej wydało się nieznajomemu. Zamaszystym gestem sięgnęła za plecy i w chwilę później trzymała łuk. Jej trzej kompami błysnęli w ciemności uśmiechem ostrzy, trzech szabel, które ocierając się o skórzane pochwy jęknęły metalicznym głosem. Łysy Fren sięgnął za plecy i w jego dłoniach pojawił się potężny, oburęczny topór, zaś jego towarzysz trzymał już w obu dłoniach spiłowane do połowy długości szable, zaostrzone na kształt sztyletów.
- To jak będzie, papciu - odezwała się słodkim głosem kobieta - oddasz co nasze, czy masz ochotę zatańczyć?
W jej głosie brzmiała bezczelność i śmiertelna wręcz zarozumiałość. Sądny wiedział, że to największy wróg każdego człowieka. Dlatego momentalnie uświadomił sobie, że ta zgraja, to nic specjalnego. Odchylił głowę do tyłu, spojrzał w zasłonięte koronami drzew niebo i zastygł w bezruchu, nasłuchując...
- On chyba nas ni rozumi. - bąknął jeden z uzbrojonych w szable - Dajże mu w pysk pałką, Fren.
Kobieta poczęła nakładać strzałę, już oparła ją o cięciwę gdy sądny poruszył się gwałtownie i w dosłownie mgnieniu oka sięgnął pod płaszcz. Pociągnął za przyszyty pod nim pas i nakrycie opadło z dziwnym klekotem na pokrytą ściółką ziemię. Gdy rozpostarł ramiona w jego dłoniach spoczywały dwie niewielkiej wielkości kusze. Kompania wybuchnęła śmiechem.
- Hahahaha! A niby co ty chcesz nam zrobić tymi śmiesznymi zabawkami, co? Użądlić? - rechotał Fren. - Flegma, bierzemy go!
Gdy tylko mężczyzna zrobił krok do przodu sądny kucnął, skierował jedną rękę w stronę kobiety, a drugą w nacierającego buntownika. Pociągnął za spusty jednocześnie i w jednej chwili zasnuła go gęsta, czarna mgła, a powietrze zaroiło się od śmiercionośnych pocisków. Spowity gęstą mgłą sądny sięgnął po szpadę. Gdy mgła opadła, mężczyzna, który wcześniej ruszył w jego stronę, leżał w kałuży krwi a z jego brzucha wylewały się wnętrzności. Kobieta jęknęła cicho, opuściła łuk i osunęła się na kolana, kurczowo zaciskając prawą dłoń na bełcie wbitym po lotkę w jej lewą pierś. Z rany wypływała strumieniem gorąca krew. Kiedy upadła, Fren i reszta zbirów, wcześniej oniemiali z szoku, rzucili się z rykiem na nieznajomego. Ten, uskoczył przed dwoma młodzianami młócącymi szablami jak cepami. Wyższy zaatakował go z ręką uniesioną do góry, sądny wykorzystał to i unikając ciosu pchnął szpadą pod pachę napastnika. Ostrze przebiło wełnianą tunikę, przeszło między żebrami i wbiło się w szyję, wychodząc z ciała tuż przy obojczyku. Chłopak padł na ziemię jak rażony piorunem.
W tym czasie jego niższy kompan machał swoim ostrzem jak opętany, ciskając przy tym cały stek przekleństw. Fren usiłował zamachnąć się toporem, jednak chybił, ślizgając się w kałuży krwi swego niedawnego kompana. Upadając na tyłek uniósł ręce do góry aby złapać równowagę, w tym samym momencie niski, klnący mężczyzna natarł na sądnego, który wyszarpnął z potężnego uścisku Frena topór i uderzył na odlew płazem ostrza twarz młodzieńca. Młody przewrócił się na babrzącego się w krwi herszta bandy i stracił przytomność.
Ostatni z bandytów, uzbrojony we własnoręcznie wykonane sztylety ruszył na nieznajomego. Ostrza wręcz tańczyły w jego dłoniach. Sądny sięgnął do kieszeni, ujął monetę i podrzucił ją wysoko. Ta upadła pod nogami nożownika i na moment przykuła jego wzrok. Gdy go od niej odwrócił, w jego twarz wycelowany był cztery maleńkie lufy kuszy wiązkowej. Ciszę przerwał szczęk spustu i... nic się nie stało. Sądny zaklął w myśli a nożownik wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Co? Zabawki się popsuły?
Nie zdążył jednak zamarkować ciosu, gdyż w tym samym momencie między jego nogami znalazło się kolano nieznajomego, uderzające z całym impetem w jego męskość. Mężczyzna wypuścił z rąk sztylety, przewrócił się i skulony począł przetaczać się po ziemi. Sądny wyszarpnął szpadę spod pachy wysokiego młodzieńca. Stanął nad oddychającą ciężko kobietą, schylił się i spojrzał jej w oczy mówiąc:
- Kiepski ze mnie tancerz. - po czym złapał za bełt i wyszarpnął z rany. Ciszę rozdarł chrzęst pękających żeber. Kobieta jęknęła a jej usta zastygły w bezruchu a oczy zgasły.
Mężczyzna odwrócił się, podszedł do ślizgającego się we krwi, przygniecionego nieprzytomnym towarzyszem Frena i nadepnął na jego bark. Bandyta zawył z bólu czując łamiącą się kość obojczykową.
- Zatłukę cię! Obiecuję! - te słowa wypluł z wściekłością, dokładając sporą dawkę śliny, która ściekła mu po brodzie.
- Powiedz mi, - zaczął spokojnym głosem sądny - czy przejeżdżali tędy jacyś jeźdźcy? Dziś.
- A pies ci mordę lizał! Niczego się ode mnie nie dowiesz. - wrzeszczał Fren. Nieznajomy przycisnął nogą miejsce, gdzie pękła kość i bandyta zawył jeszcze głośniej. W powietrzu dało się wyczuć smród moczu.
- Powtórzę jeszcze raz, grzecznie. Na wypadek gdybyś nie zrozumiał: czy przejeżdżał tędy młody mężczyzna w towarzystwie kobiety?
- Taaak! - wykrzyczał przez ból Fren - tak, przejeżdżali tędy.
- W którą stronę się udali? Czy obozowali w tym lesie?
- Nie wiem, skąd mam wiedzieć? - mężczyzna szlochał - Młoda powiedziała, że ta dziewczyna jest magiczna, dlatego nie ruszaliśmy ich. Nic na ich temat nie wiem. Może zatrzymali się w dalszej części lasu.
- W dalszej? - mówiąc to, sądny raz jeszcze przycisnął wyjącego z bólu Frena do ziemi.
- Przeeeestań! Dalej ścieżka skręca na północ i wije się w lesie, ale i tak wychodzi na zachodzie. Może gdzieś w głębi rozbili obóz. Nic więcej nie wiem.
- Cóż, w takim razie będziemy musieli się pożegnać.
- A kij ci w zad, świński synu!
- A tobie w oko - mówiąc to, sądny wbił w oczodół bandyty bełt, który wcześniej wyciągnął z piersi łuczniczki. Fren wykrzywił się w agonalnym spazmie, odchylił głowę mocno do tyłu i osunął bez tchu. Nieznajomy podszedł do wijącego, trzymającego się za kroczę mężczyzny. Kucnął przy nim, i spuścił wzrok na monetę.
- VITA - szepnął, - cóż, Pan przemówił, twoje życie oszczędzono.
Ujął pieniążek w dłoń, podniósł się z kolan i ruszył w kierunku płaszcza. Wydobył spod niego potężnie wyglądającą dwuręczną kuszę, którą przypiął do pleców dwoma skórzanymi pasami. Następnie chwycił płaszcz, zarzucił na plecy i ruszył w ciemność, klnąc pod nosem:
- Cholerne spusty sprężynowe...
Edit: piątek, 22 lutego, godzina 19:18.
Poprawiono:
- Namiestnika na Naczelnika
- błędy stylistyczne.
Edit: piątek, 22 lutego, godzina 22:25.
Poprawiono:
- broń palna została zamieniona na inną, bardziej odpowiednią dla czasu, w którym toczy się akcja opowiadania
- fabułę (kilka zmian wymuszonych edycją broni).
Edit: poniedziałek, 25 lutego, godzina 16:30.
Dodano:
- akapity.
Ja miażdżyć!